poniedziałek, 16 lipca 2018

Whitney (2018)



Dziś bardzo nietypowo, choć nie do końca. Przecież wpis będzie dotyczył także muzyki. W piątek, na sam koniec krótkiego urlopiku, wybraliśmy się z Żoną do kina na film dokumentalny traktujący o życiu Whitney Houston. I do tego kina poszliśmy właściwie z marszu. Przechodząc, spojrzałem na plakaty i mówię „Patrz, film o Whintey”. Żona „Idziemy”. Seans o 15:50, może dlatego na sali było z piętnaście osób. Średnia wieku 55. Słabe to jest. Drodzy Państwo, nie będzie to typowa recenzja filmu, to raczej moja opowieść o ludziach, o nas samych…
Ale żeby nie było, Ci którzy chcą się wybrać do kina niech dalej nie czytają bo mogą pojawić się tak zwane spojlery.
Wiele razy w moim życiu zdarzyło się tak, że znajomi przeglądając moje półki z płytami szydzili ze mnie, że stoją na nich albumy Whitney Houston. Hahaha tu jazz, tu jazz-rock, tu rock progresywny, a tu nagle Houston. Zawsze odpowiadałem „Chłopie, możesz muzyki którą ona wykonuje nie lubić, nawet możesz nią gardzić, ale musisz być głuchym głupcem żeby nie docenić takiego głosu”. Tak, jej głos był fenomenalny, niepowtarzalny i jedyny.
Takie dokumenty i w ogóle filmy, lubię oglądać w zaciszu domowym. Cisza, spokój, bez telefonów komórkowych, gadania, żarcia popcornu. Jednak filmy traktujące o muzyce lubię zobaczyć w kinie. To oczywiście przez nagłośnienie, które na sensacji czy horrorze często przeszkadza (jest zbyt głośne) tak w przypadku obrazów muzycznych jest fantastyczne. I tak było i w tym przypadku. Owszem, nie leciały tu utwory w całości, choć zdarzały się dłuższe formy, to nawet te fragmenty miały niesamowitą moc. Dziwię się, jak w dzisiejszych czasach ludzie mogą słuchać płyt z Youtube’a czy innych streamingów poprzez laptopy czy komórki. Toż to profanacja, a jeszcze później je oceniają po jednym przesłuchaniu. Zostawmy to jednak bo to temat na długą, osobną opowieść.
Film mnie zauroczył, zasmucił, kilka razy się wzruszyłem. Tę opowieść o życiu Houston odebrałem jako opowieść o nas, o ludziach. Dokument ten jak w soczewce pokazał wszystkie nasze zachowania i wady. Oczywiście są też pozytywy jak choćby możliwość podziwiania takiego głosu i takiej urody, radość płynąca z tych piosenek. Przecież każdy/a z nas ma swoje ukochane utwory, które są jakże istotne w naszym życiu. To jest ta moc i piękno muzyki.
Ale oglądając ten obraz, widać było raczej tę dominującą część ludzkiego jestestwa: pazerność, zazdrość, kłamstwa, słabości. To straszne jak na sukcesie jednej osoby dorabia się całe mnóstwo innych. Ludzi z wytwórni płytowych pomijam bo to od zawsze była banda bez żadnych skrupułów, ale najbliższa rodzina? To jest arcysłabe. Gdy posłuchamy słów jakie wypowiadają bracia Whitney, jak zachował się jej ojciec, człowiek wątpi we wszystko. To gromada pasożytów dorabiająca się milionów na talencie najbliższej osoby. To bracia zaznajomili Whitney z narkotykami, oni jej to pokazali, to przez nich spróbowała tego gówna. Brat? Szok! Niestety w późniejszym okresie trafiła na męża, który tylko w niej rozpalił chęć do używek. Sam w tym dokumencie unika tego tematu, nie chce o tym mówić i uważa, że nie zawinił w tej sprawie. Naprawdę?
W jednym z wywiadów sama Houston mówiła, że narkotyki były obecne w jej życiu, ale w niewielkich ilościach. Dopiero niebotyczny sukces, tak filmu Bodyguard jak i ścieżki dźwiękowej do niego, spowodował, że te narkotyki stały się codziennością, chlebem powszednim. I właściwie przez kolejne dwadzieścia lat nie wyszła z tego. Pewnego dnia pieniądze się skończyły. I pomyśleć, że jej jeden singiel rozszedł się w ilości ponad dwunastu milionów kopii. Niektórzy nie osiągają takiego wyniku nawet jeśli chodzi o sprzedaż całej dyskografii. Kilka lat, zamknięta z mężem Bobby Brownem w domu oglądała telewizję, paliła blanty i wciągała kokę. Jednocześnie znosiła całą masę upokorzeń ze strony męża, który znęcał się nad nią psychicznie. A jakby tego było mało, na to wszystko musiała patrzeć ich córka. Tu, mimo okropnych okoliczności, jak na dłoni widać jaka jest moc miłości. Whitney kochała Bobby’ego do szaleństwa i dopiero po kilkunastu latach zdecydowała się wyrzucić go ze swojego życia.
Wspominałem kiedyś o tej nieprawdopodobnej presji jakiej poddawani są tacy ludzie jak Houston. My zwykli Iksińscy nie jesteśmy w stanie tego pojąć. Większość z nas chciałoby być na jej miejscu, sława, uroda, talent i ta masa pieniędzy. Ale czy na pewno byśmy tego chcieli? Ja bym nie chciał. My ludzie nie potrafimy doceniać tego co mamy, otaczamy się przedmiotami, ciągle chcemy komuś imponować, chcemy żeby ktoś nam zazdrościł. Prawda? A o ile życie jest prostsze gdy docenia się, że brzuch pełny, na głowę się nie leje, mamy ciepło i nie chorujemy. Wiem, bajania, ale proszę spróbować nie przejmować się docinkami sąsiadów czy przytykami „kolegów”, że jesteś gorszy bo nie jesteś dyrektorem, bo nie masz samochodu, masz stary telefon. Codziennie przeżywamy taką samą presję jak ci sławni. Oczywiście kilkanaście poziomów niżej, ale jednak. Nie dajmy się.
W życiu kieruję się ważną zasadą aby nikogo nie oceniać. Mogę jedynie ubolewać nad tym czy tamtym, ale nie oceniam. To przychodzi tak łatwo. I nie oceniam Whitney Houston. Z perspektywy gazetowego (teraz internetowego) czytacza czy widza telewizyjnego, łatwo jest powiedzieć „Ale sobie spieprzyła życie”. Ale czy wiemy jakie ono było? Co przeżywała? Co działo się w jej domu? Jak działa niewyobrażalna presja z zewnątrz? Nie wiemy tego.
Niech Państwo obejrzą ten dokument, naprawdę jest dobrze zrobiony i te dwie godziny mijają w oka mgnieniu. Niech każdy wyrobi sobie własne zdanie, choć film na pewno nie pokazuje całości problemu. Z pewnością w życiu Whitney było wiele tajemnic, które może nigdy nie ujrzą światła dziennego. Przy okazji tego obrazu wyszło jedno, że Houston była w dzieciństwie molestowana przez swoją kuzynkę Dee Dee Warwick. Przecież to trauma na całe życie. Dodatkowo jej dość tajemnicza przyjaźń z Robin Crawford, te spekulacje o homoseksualizmie Houston plus wspomniana już sława, toksyczne małżeństwo, pazerna rodzinka. To wszystko musiało mieć wpływ na nią i na to jak skończyła. Bardzo smutna opowieść.
Od wczoraj słucham sobie zestawu jej największych hitów i wspominam czasy gdy Bodyguard święcił triumfy. I co ciekawe, nie znalazłem w domu płyty ze ścieżką dźwiękową do tego obrazu, a miałem ją na pewno. Tak to jest, jak się do niektórych płyt nie wraca przez dwadzieścia lat. Mam jednak ciche podejrzenia gdzie ona może być.

2 komentarze:

  1. Tak się składa, że w tym samym czasie przyszło mi obejrzeć dokument poświęcony Whitney Houston. Również niezbyt liczna publiczność na sali, przedział wiekowy 45-55. Uzmysłowiłem sobie wówczas, że czas jest nieuchronny i nieubłagany. Młodzież z lat 80-tych też się starzeje, zaś idole dość szybko odchodzą.
    Popatrzmy: z Wielkiej Piątki Pop-Muzyki ostała się jedynie Madonna. Z grona żywych ubyli Michael Jackson, Prince, George Michael i Whitney. A wtedy – przynajmniej mi się tak zdawało – byli wieczni, na szczycie popularności. Piszę te słowa w momencie gdy usłyszałem wiadomość o śmierci Kory. To również moja młodość i tak znajome dźwięki… Wielka Orkiestra w Niebie nadal uzupełnia swój skład…
    I o ile wszyscy jesteśmy śmiertelni, to mniemałem, że czeka tych artystów wyłącznie bardzo długie, dostatnie i szczęśliwe życie. Z perspektywy ćwierćwiecza wygląda to inaczej. Tylko muzyka broni się sama i będzie jeszcze długo nam towarzyszyć. Wprawdzie nie jestem wielkim zwolennikiem popu, ale zgadzam się z Kolegą Szymonem, że pewnych płyt nie wypada wręcz nie mieć na półce. I nie mogę przejść obojętnie obok „Listen Without Prejudice Vol. 1”, „Dangerous”, „Diamonds and pearls” czy chociażby „Whitney.”
    Sława to również niezdrowa popularność, wyczerpujące trasy koncertowe, duże pieniądze i brak czasu, aby bogactwo racjonalnie spożytkować. Często wiąże się z dobrowolną utratą dzieciństwa czy młodości, kiedy kariera zabiera czas na zwykłe rozrywki przynależne temu wiekowi. A potem rozpaczliwe próby rekompensowania utraconego czasu wszelkiej maści używkami, zapomnieniem w zabawie. A przy tym nieustanny wpływ rodziny, pseudo-managerów i pseudo-przyjaciół, którzy myślą wyłącznie o swoich korzyściach.
    Film jest momentami wstrząsający, zwłaszcza kiedy z taką łatwością i spokojem mówią o problemie narkotykowym sami bracia Whitney. Albo kiedy widzimy jeden z ostatnich występów w Danii. Ale film pokazuje również, że artysta może być próżny czy zawistny – czy tylko mnie zaskoczyły pogardliwe stwierdzenia na temat takich wokalistek jak Janet Jackson czy Paula Abdul? Ale pamiętajmy, artyści to też tylko ludzie, z ludzkimi wadami i przywarami. Za to co dają z siebie jest bezcenne…
    Pozdrawiam serdecznie, Leszek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. Było ciut pogardy dla koleżanek z branży i to niewątpliwie było słabe. Cóż, people are people...

      Usuń