czwartek, 29 kwietnia 2021

Richard Pinhas - Iceland (1979)


  1. Iceland (Part 1)
  2. Iceland (Part 2)
  3. The Last King Of Thule (Part 1)
  4. Iceland (Part 3)
  5. Indicatif Radio
  6. The Last King Of Thule (Part 2)
  7. Short Transition
  8. Greenland

Vangelis ma swoją Antarcticę, Klaus Schulze Mirage, a Richard Pinhas właśnie Iceland. Wszystkie te albumy łączy śnieg, lód, ziąb czyli coś, co przeciętnego człowieka raczej odstrasza. Wypowiadając te słowa pojawia się gęsia skórka i człowiek nieświadomie naciąga na siebie koc czy zapina bluzę. Muzyka potrafi te uczucia jeszcze bardziej spotęgować. Tak jest w przypadku trzeciego albumu Richarda Pinhasa, który ukazał się w tym samym roku co ostatnia płyta Heldon zatytułowana Stand By. Jednak przyznam się Państwu, że osobiście odbieram muzykę z Iceland zdecydowanie inaczej…
Tak, dla mnie muzyka zawarta na tym albumie kieruje moją wyobraźnie w całkiem innym kierunku. Nie są to niedostępne, lodowate przestrzenie, ale raczej ponury postapokaliptyczny widok naszej planety. To świat pogrążony w ciemnościach, chaosie, przetrzebiony populacyjnie. Ten muzyczny obraz, namalowany przez Pinhasa jako żywo można też podpiąć pod teraźniejszość. Wirus, strach, obecne już wcześniej podziały ludzi, teraz tylko pogłębione.
Pinhas zaproponował nam osiem utworów (wznowienie płyty zawiera dodatkowo dwudziestodwuminutową kompozycję Winter Music zarejestrowaną na żywo, w Paryżu, w 1983 roku).
Początek to utwór tytułowy, podzielony na trzy części z czego pierwsze dwie otwierają całość. Iceland (Part 1) to króciutkie, minutowe wprowadzenie oparte raptem na kilku akordach. Prawdziwa przygoda rozpoczyna się w Iceland (Part 2). To kompozycja, która kładzie mnie na łopatki. Sekwencer wygrywa swoje zdawałoby się monotonne dźwięki. Ale do tego dochodzą przepięknie hipnotyzujące efekty i klawiszowe obrazy. To utwór, który jak nic mógłby być muzycznym tłem do jakiegoś katastroficznego filmu. Te dźwięki ukazują nam bezsens dalszej egzystencji, pustkę, a świat który znaliśmy do tej pory odszedł w zapomnienie. Wszystko pogrążone jest w chaosie, a życie biologiczne niemal nie istnieje. Jednak w tej przerażającej dźwiękowej wizji jest coś niesamowicie pięknego i fantastycznego. Dziewięć i pół minuty jazdy obowiązkowej. Trzecia część tej opowieści jest kontynuacją wcześniejszej. Oparta jest jednak bardziej na klawiszowych obrazach, a Pinhas rezygnuje tu z sekwencera. Ależ to gra, ciarki na całym ciele.
Po tak mocnych wrażeniach przechodzimy do kompozycji zatytułowanej The Last King Of Thule. Thule to starożytne określenie wyspy położonej gdzieś hen na północy ówcześnie znanego świata. W średniowieczu Thule uważano za kraniec świata. To kolejny utwór podzielony na dwie części, które łącznie trwają niemal osiem minut. Zbudowany jest z jednostajnych dźwięków, a gdzieś w tle gitarowy nieład potęgujący uczucie wyobcowania i niedostępności wyspy. Część druga jest bezpośrednią kontynuacją, z gitarą Richarda w roli głównej.
Po drodze mamy jeszcze dwie miniatury. Indicatif Radio to czysta elektronika z kosmosem się kojarząca, natomiast Short Transition to żywiołowy przerywnik przed ostatnią propozycją na tej płycie zatytułowaną Greenland. Tu pojawili się goście w osobach Francois Auger (perkusja) oraz Jean-Philippe Goude (Mini moog). Ta kompozycja nieco ociepla lodowaty wizerunek płyty. Główny motyw kołysze i uspokaja słuchacza. Do tego dochodzą te wszystkie subtelne dźwięki, plamy muzyczne, równie delikatne uderzenia perkusyjne oraz błogie syntezatory. To one ocieplają całość. Czyli w tym zimnie jest jakaś nadzieja.


Wracając do początku i wspomnianych płyt wielkich elektroników. Pomimo chłodu, każdy z tych albumów to małe arcydzieło. Oczywiście Vangelis porusza się po zimnych krainach używając trochę innych środków wyrazu. Albumy Schulze i Pinhasa są bardziej surowe, dojmujące, minimalistyczne, a jednak dostarczają nam fantastycznych wrażeń. Pomimo surowości tych dźwięków, te wciągają czy wręcz hipnotyzują słuchacza. Mroczny ambient, powtarzalność i minimalizm elektroniki. Tak w skrócie można opisać tę płytę, która robi ogromne wrażenie (przynajmniej na mnie). Chcąc sobie wyobrazić do czego nasz obecny świat dąży można włączyć ten właśnie album. To zapowiedź samozniszczenia i obraz naszej przyszłości. Ta płyta to pieśń o zagubionej ludzkości. Jednak na koniec pojawia się światełko w tunelu. Kapitalny album.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz