Kontynuuję spotkania
z płytami, których ostatnio słuchałem najczęściej lub powróciłem do nich po wielu
miesiącach czy nawet latach.
Właściwie tych płyt
było o wiele więcej niż jest na fotografii, ale stwierdziłem, że nie ma też co przesadzać i pisać tu o
30 albumach. Bo na ten przykład sporo słuchałem Phila Collinsa, a to z okazji
jego powrotu na scenę (póki co niestety jestem tym stanem mocno zaniepokojony).
Nie ma ich tu, została tylko jedna płyta z nim związana.
Dobrałem się też do
pudeł z kompaktowymi singlami, które namiętnie kupowałem w latach
dziewięćdziesiątych. Rozstrzał gatunkowy niebywały, ale za to ile wspomnień.
W ostatnim czasie
odbyłem też świetną rozmowę o muzyce. Wśród wielu tematów z nią związanych, doszliśmy
do porozumienia, że dziś słuchanie płyt to już nie to. Ludzie, jak nawet kupią
fizyczny egzemplarz, to pokręci się on kilka razy i bach na półkę. Takie czasy
panie. Kiedyś jak już było człowieka na płytę stać, albo jak jakąś zdobył, to
była cała celebra i słuchało się tego do zajechania (mówię o kasetach
magnetofonowych choć i winyle piszczały pod igłą). A teraz? Cyk YouTube,
Spotify i po jednym przesłuchaniu „Fe, to jest chu…” i pyk następny album.
Wiem, wiem takie czasy. Ale zginęła cała ta magia, całkowicie. Całe szczęście znam jeszcze kilka osób, które słuchają płyt jak za dawnych czasów i dany album nie jest na tydzień i zapominamy o nim, ale na lata. Dobra kończmy z tym
narzekaniem starego zgreda (choć stary wcale nie jestem) i przejdźmy do płyt.