sobota, 8 września 2018

The Blue Nile - Hats (1989)

  1. Over The Hillside
  2. The Downtown Lights
  3. Let's Go Out Tonight
  4. Headlights On The Parade
  5. From A Late Night Train
  6. Seven A.M.
  7. Saturday Night
Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
Chwilę musieli Państwo czekać na nowy wpis. Chyba po raz pierwszy od powstania tego bloga milczałem niemal dwa tygodnie. Dlaczego? Wszystkiego po trochu, urlop, obowiązki i niestety brak chęci. Nieważne. Dziś wracam z albumem, który odkąd sięgnę pamięcią był jednym z tych, które pozwalały mi przejść łagodnie pomiędzy latem, a jesienią. A znaki jesieni, mimo ciepła i grzejącego słoneczka, są już bardzo wyraźne. Album Hats jest drugim w dorobku tej szkockiej grupy i pierwszym, który poznawałem na bieżąco…
Zespół powstał na początku lat osiemdziesiątych w Glasgow. Tworzyło go trzech panów. Lider, Paul Buchanan (śpiew, gitary, klawisze), Robert Bell (gitara basowa, klawisze) oraz Paul Joseph Moore (klawisze). Dwóch pierwszych znało się jeszcze z dzieciństwa. Na chwilę rozłączyły ich studia, ale po ich ukończeniu odnowili przyjaźń i postanowili poświęcić się muzyce. Ich debiut (może kiedyś wrócę na blgu) A Walk Across The Rooftops zrobił bardzo dobre wrażenie, tak na słuchaczach, krytykach, jak i na środowisku muzycznym. Po wydaniu debiutu zespół borykał się z problemami tworzonymi przez wytwórnię płytową. Były naciski aby szybko nagrali nową płytę, która powinna być bardziej przebojowa od debiutu. Panowie weszli do studia, ale wspomniana presja i związana z tym frustracja nie pozwoliły na nagranie materiału. Podobno taki powstał, ale został zniszczony przez samych członków grupy. Trio udało się na odpoczynek. W tym czasie Buchanan tworzył nowe kompozycje. I wreszcie, po sześciu latach oczekiwania ukazuje się drugi album grupy Hats.
Nie pamiętam dokładnie kiedy ta płyta (wtedy jeszcze kaseta) znalazła się w moim domu. Prawdopodobnie był to rok 1990, ale pamiętam dokładnie jak wielkie wrażenie na mnie wywarła. Nawet nie zliczę ile razy usypiałem przy tym albumie, ale nie z nudów, a z błogostanu w który mnie wprowadzała. I tak właśnie w okolicach początków jesieni smakowała najlepiej. Wieczory już chłodne, siąpił deszcz, a ja zamknięty w moim malutkim pokoiku słuchałem tej kasety ciągle i ciągle. Później miałem kilkuletnią przerwę. Przeprosiłem się z tą płytą dopiero po zakupie kompaktu. Pewnego dnia przeglądając kompakty na sprzedaż, pewnego zaprzyjaźnionego berlińczyka, trafiłem na Hats. Jakby mnie piorun strzelił, nawet nie zapytałem ile za nią chce, wziąłem natychmiast. I ponownie odpłynąłem w ich muzykę.
Hats to siedem utworów z czego większość to bardzo nastrojowe i nostalgiczne piosenki. Otwieracz w postaci Over The Hillside daje nam rozpoznanie jaka ta płyta może być. I choć pierwsze dźwięki to automat perkusyjny (natychmiast kojarzy się z płytą We Can’t Dance grupy Genesis) to dalej robi się bardzo nastrojowo. Wspaniale zaaranżowane klawisze i do tego głos Buchanana, który na wskroś przesiąknięty jest smutkiem i nostalgią. Kolejny The Downtown Light choć nieco żywszy od poprzednika, również niesie w sobie ogromne pokłady nostalgii. Wspominam. Wracam do domu, pada delikatny deszcz, jest szaro, noc zwycięża nad dniem, jest mi zimno. Marzę o tym aby znaleźć się już w domu, ogrzać i napić gorącej herbaty. Drogę do azylu oświetlają mi latarnie. Jezu, gdzie się podziały te wszystkie lata, kiedy to zleciało. Szok.
Trzeci utwór w kolejce czyli Let’s Go Out Tonight jest dla mnie najpiękniejszą piosenką na tym albumie. Wspominałem już wiele razy, że jest ze mnie romantyczna dusza. Tak jest, ale to chyba dobrze. Wzruszam się przy takich utworach jak Let’s Go Out Tonight, a naprawdę jest przy czym. Wiele lat temu zaraziłem tą piosenką swoją koleżankę. Przez bardzo długi czas nie mieliśmy ze sobą kontaktu i gdy w końcu się spotkaliśmy, rozmawialiśmy także o muzyce. Powiedziała mi „Przez ciebie wylałam morze łez”. Jak to? Zapytałem. Chyba nigdy Cię nie zraniłem, nie powiedziałem złego słowa. Odpowiedziała „Nie, to nie to. Pamiętasz piosenkę Let’s Go Out Tonight?”. I wtedy wszystko już było jasne. Naprawdę piękny to utwór.
Dalsza część płyty utrzymana jest w podobnych klimatach co wcześniejsze utwory. Mamy szybsze Headlights On The Parade, ponownie niezwykle nastrojowe i cudowne zarazem From A Late Night Train, z pięknym fortepianem w jednej z głównych ról.  Seven A.M. z mocnym automatem napędzającym całość oraz zamykający płytę Saturday Night.
Powiem tak. Miłośnicy ostrzejszego grania nie znajdą tu niczego dla siebie. To popowy, niezwykle romantyczny i nastrojowy album. Pięknie zaaranżowany i wyprodukowany. Dla mnie jest nie tylko sentymentalną podróżą do lat minionych, ale także pozycją, która pomaga marzyć, odprężyć się i jak już wspomniałem, niemal bezboleśnie przepłynąć między porami roku. Raczej dla romantyków.

2 komentarze:

  1. Absolutnie wspaniała płyta, tak samo jak i zespół. Dotychczas posiadałem w swych zbiorach tylko ich debiut, ale Twoja recenzja zachęciła mnie do nadrobienia zaległości. Nabyłem więc czym prędzej album "Hats", przy którym to relaksuję się od kilku dni. Jeśli warto coś uratować przed unicestwieniem, to właśnie taką muzykę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O! Takich wiadomości mi potrzeba najbardziej. Wspaniale jest przeczytać czy usłyszeć, że Czytelnik przeczytał moją polecajkę, zakupił płytę i zakochał się w niej. Super.
      Pozdrawiam Cię serdecznie Jakubie.

      Usuń