wtorek, 20 listopada 2018

COS - Viva Boma (1976)


  1. Perhaps Next Record
  2. Viva Boma
  3. Nog Verder
  4. Boehme
  5. Flamboya
  6. In Lulu
  7. L'idiot Leon
  8. Ixelles
Dziś lądujemy w Belgii. Zajrzałem do mojego kajecika z datami, a tam jak byk stoi, że 18 listopada 1976 roku, światło dzienne ujrzała ta właśnie płyta. Pomyślałem dlaczego by nie zaprezentować jej w moim muzycznym pamiętniku. Viva Boma to drugi album w dorobku tego zespołu. Zaznajamiając się z tym krążkiem, wyraźnie usłyszymy inspiracje takimi grupami jak Magma, ZAO czy Henry Cow, które to zespoły w szczególności uwielbiał Daniel Schell, założyciel zespołu COS. Ale nie trudno nie zauważyć tu też ogromnego wpływu zespołów ze sceny Canterbury. Dodatkowo, dla wokalistki COS (Pascale Son) inspiracją była Urszula Dudziak…
Co oznacza słowo Boma? Grupa niejako bawi się tu z odbiorcą. Bo w dialekcie belgijskim ów słowo można przetłumaczyć jako babcia, ale to także nazwa miasta w Demokratycznej Republice Konga (swego czasu Kongo było belgijską kolonią). Zabawę słowem zdają się potwierdzać fotografie. Okładka to hipopotamy, które jednoznacznie kojarzą się z Afryką, natomiast tylna część okładki przedstawia grupowe zdjęcie, na którym centralną postacią jest babcia.
Pisałem we wstępie o inspiracjach lecz gdy włączy się ten album pierwszy utwór (Perhaps Next Record) jako żywo brzmi jak coś z poletka krautrocka.  W tym krótkim utworze muzycy nałożyli wiele efektów specjalnych, tak na instrumenty klawiszowe jak i na gitarę, która brzmi niczym sitar. Dało to ciekawy efekt. Chwilę później mamy zmianę klimatu. Piosenka tytułowa za sprawą bębnów, przenosi nas do afrykańskiego buszu. Pojawia się głos Pascale, pulsujący bas oraz fajne zagrania gitarowe i fortepianowe.
Nog Verder to pięknej urody ballada (przynajmniej w pierwszej części jej trwania). Powolna, niespieszna, z przepięknym Fenderem na czele. Po pewnym czasie przyspiesza, wchodzą organy i mocniejsza gitara. Świetny kawałek. Boehme jest bardziej zdecydowany od poprzednika. Mocne wejście od samego początku, niepokojący klimat uzyskany dzięki gitarze i organom. Plus znakomicie brzmiące wokale, które pojawiają się w okolicach drugiej minuty.
Niemal ośmiominutowa Flamboya to doskonała mieszanka zeuhl i Canterbury, ze zdecydowaną przewagą tego drugiego. Kapitalne melodie, niesamowita atmosfera i jeszcze lepsza praca poszczególnych instrumentów, włączając w to głos Son. Ten utwór jest taki narkotyczny, wciągający, hipnotyzujący.
Znakomite In Lulu, ze świetną gitarą i uderzeniami bębnów. Zbliżamy się do końca tego albumu. Ale po drodze usłyszymy jeszcze najdłuższą propozycję na tej płycie w postaci L’idiot Leon. Początek to bez wątpienia inspiracja niesamowitą postacią (a raczej jej stylem gry na klawiszach) sceny Canterbury, którą niewątpliwie jest Dave Stewart. Później bardzo dobre wokale, „brudna” gitara i powracające klawisze.  Ten utwór to taka mieszanka Hatfield and the North, Gilgamesh i może National Health (o wszystkich pisałem już na blogu). Świetny numer, w którym sporo się dzieje, a całość smakuje wybornie (chociażby świetne partie oboju, fletu i klarnetu)
Album zamyka Ixelles. Podobno utwór został zainspirowany alchemią.  Proszę posłuchać tej rozmarzonej gitary, której cudownie wtóruje wiolonczela. No i  piękny głos Pascale. Bardzo ładne zamknięcie tej płyty.
W wydaniu kompaktowym mamy jeszcze dodatkowe cztery utwory (w tym wersję demo Nog Verder). Utrzymane raczej w niespiesznej konwencji, ale niczym nie odstające od utworów z podstawowego zestawu.
Dla mnie jeden z lepszych albumów lat siedemdziesiątych z poletka szerokorozumianego progrocka. Silne wpływy sceny Canterbury, którą bardzo lubię, powodują, że słucha się tego bardzo dobrze. Nieprzekombinowana, świetne zagrana i wyprodukowana płyta. Z każdym następnym przesłuchaniem tylko zyskuje. Kompakt kupiłem pod koniec lat dziewięćdziesiątych i do dziś smakuje wybornie. Przynajmniej w moich uszach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz