poniedziałek, 20 stycznia 2020

Rush - 2112 (1976)


  1. 2112 (I - Overture; II - The Temples Of Syrinx; III - Discovery; IV - Presentation; V - Oracle: The Dream; VI - Soliloquy; VII - Grand Finale)
  2. A Passage To Bangkok
  3. The Twilight Zone
  4. Lessons
  5. Tears
  6. Something For Nothing
Wciąż nie mogę otrząsnąć się po śmierci Neila Pearta. Ależ to ogromna strata dla świata muzyki. Piątkowy wieczór, oglądamy z Żoną jakiś film. Po seansie odpalam internety, a tam ta wiadomość – Neil Peart nie żyje. Szok! Następnego dnia wyciągnąłem wszystkie płyty Rush jakie mam i po kolei (wcale nie chronologicznie) zacząłem je odsłuchiwać. No nie mogłem tego tak zostawić i nie skrobnąć chociaż dwóch sów o jednej z płyt. A dlaczego właśnie 2112 u mnie na tapecie? Ponieważ pierwszym utworem, który włączyłem po tej strasznej wiadomości był Tears z tego właśnie albumu…

Poprzednia płyta tego znakomitego trio z Kanady zatytułowana Caress Of Steel nie spotkała się z wielkim uznaniem. Po sukcesach pierwszych dwóch płyt, ta okazała się klapą. Zespół zaliczał ciągły spadek notowań, grali w coraz mniejszych klubach. Wytwórnia była załamana i wściekła na zespół. Ale postanowiono dać im jeszcze jedną szansę. Ludzie z wytwórni chcieli aby Rush grał w stylu Bad Company. Chcieli aby ich muzyka była bardziej komercyjna, radiowa i przebojowa. Chłopaki z Rush usiedli i ustalili, że nikt nie będzie im narzucał co i jak mają grać. Poszli na całość i nagrali to co chcieli przekonani, że to będzie koniec zespołu i ich kariery. Między innymi za to bardzo ich cenię bo zawsze szli za głosem serca i grali to na co mieli ochotę. Jak powiedzieli tak zrobili. Powstała 2112.
Album składa się z dwóch części. Pierwsza strona to tytułowa suita, a dla mnie po prostu fajna opowieść o sile muzyki, chęci grania i trudnej drodze do osiągnięcia celu. Oto bohater gdzieś w jaskini znajduje gitarę, odkrywa jej możliwości, a co za tym idzie piękno muzyki, jej tworzenia i grania. Niestety, źli kapłani rządzący federacją zakazują muzyki. Jednak marzenia i upór wygrywają (przynajmniej pośrednio). Świetne muzyczne przedstawienie, które od pierwszej części (Overture) przykuwa uwagę słuchacza i trzyma w napięciu do samego końca. Świetne zmiany tempa, nastrojów, mocne rockowe granie przeplata się tu z bardziej łagodnymi fragmentami. Nieco ponad dwadzieścia minut fantastycznej przygody opowiedzianej przy pomocy instrumentów i tak charakterystycznego głosu Geddy’ego Lee. Trudno ubrać to wszystko w słowa, proszę posłuchać i ocenić we własnym sumieniu.
Druga strona winylowego wydania zawierała pięć niepowiązanych ze sobą utworów o radiowym czasie grania. Pierwszym z nich jest A Passage To Bangkok. Jak ja kocham ten riff gitary, który wprowadza nas w ten utwór.  Lubię słuchać w słuchawkach.
Dalej niespieszna, ale jakże wciągająca i hipnotyzująca The Twilight Zone. Po niej Lessons, rockowy numer, który chyba najmniej przypadł mi do gustu odkąd pierwszy raz usłyszałem ten album. Poprawny i tyle.
No i dochodzimy do tego momentu płyty dzięki któremu ten wpis na blogu. Mowa oczywiście o Tears. To pięknej urody ballada, z cudowną gitarą akustyczną i melotronem, na którym zagrał twórca okładek Rush Hugh Syme. Jak ja kocham tę melancholię zawartą w nutach tej piosenki. Tak, łzy popłynęły gdy słuchałem tej piosenki po śmierci Neila. Piękny, piękny utwór.
Płytę zamyka naprawdę przyzwoity Something For Nothing. Po niby spokojnym i niemrawym początku, utwór zrywa się do galopu niosąc słuchacza do samego końca płyty.


Przez ostatni tydzień obserwowałem kilka polskich stacji radiowych. Ogólnopolskie molochy poświęciły tej smutnej wiadomości niewiele czasu. Choć słowo niewiele nie bardzo tu pasuje ponieważ było to kilka utworów i tyle. Mniejsze rozgłośnie wcale bardziej się nie popisały, ale na kilku niezależnych autorów audycji można liczyć i ci pochylili się nad twórczością Rush. Później dziwić się, że zespół nigdy nie zawitał do Polski na koncerty. Nic to...
A co działo się po nagraniu tego albumu? Wytwórnia zdębiała i ponownie się wściekła. Stwierdzono, że chyba nie będzie możliwości dalszej współpracy. Ale wieść o nowej płycie Rush cudownie roznosiła się od ust do ust w szkolnych korytarzach i pomiędzy sklepowymi półkami. Zaskoczyło, ludzi porwała opowieść o stłamszonej przez rządzących i system jednostce. Do tego ponownie wciągnęła ich sama muzyka zespołu, który od tego albumu począł wspinać się po drabinie popularności i uznania, ale to już materiał na kolejną opowieść.
Dla mnie znakomita płyta. To właściwie od niej zaczęła się moja fascynacja Rush, która trwa do dziś. To jeden z moich ulubionych albumów w ich sporej dyskografii. Warto mieć, a przynajmniej poznać bo naprawdę warto.

9 komentarzy:

  1. Moim zdaniem trzecia najlepsza płyta Rush (po "Moving Pictures" i "Hemispheres"), choć niepozbawiona wad. Tytułowe "2112" broni się pojedynczymi częściami, ale jako całość jest niezbyt spójny, a "Lessons" to ledwie przyzwoity, faktycznie dość nijaki utwór. Z drugiej strony są tu jedne z najlepszych momentów z dotychczasowej twórczości zespołu ("Tears", "A Passage to Bangkok"), a wykonanie jest na najwyższym poziomie, jak na profesjonalistów przystało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uważam podobnie, z jednym wyjątkiem - za lepsze albumy od tego uważam nie tylko te wymienione przez Ciebie, ale także "A Farewell to Kings", "Pernament Waves" i "Grace Under Pressure", a może nawet "Signals".

      Usuń
    2. A ja Wam coś powiem chopy. Jak napisałem w recenzji, ten ostatni tydzień spędzam właściwie prawie tylko z płytami Rush. I zaobserwowałem, że wiele albumów przesłuchałem kilkakrotnie z wielka przyjemnością, a przy "Moving Pictures" coś zgrzytało. Nie, to nadal moje podium płyt Rush, ale nie mam teraz takiej przyjemności ze słuchania go jak kiedyś. Pewnie to zmęczenie materiału. Ciekaw jestem mojej oceny powiedzmy za kilka miesięcy gdy pewnikiem wrócę do Rush.

      Usuń
    3. Ostatnio też zrobiłem sobie odświeżenie Rush. Na pewno Moving Pictures nie jest moim zdecydowanym faworytem, konkuruje z nim Permanent waves i Grace under pressure, a może i Farewell to kinks. 2112 moim zdaniem jest zepsuty nierównym kawałkiem tytułowym. Za to polepszył się nieco mój odbiór Power Windows ;))

      Usuń
    4. Skoro wspomniałeś o "Power Windows", to zastanawiające jest, że w przypadku Rush istnieje bardzo wyraźny podział twórczości do albumu "Grace Under Pressure" i od "Power Windows". W przypadku tej pierwszej połowy (10 płyt) panowie nagrali mnóstwo dobrego, wciąż świeżo brzmiącego i przemyślanego materiału, a w przypadku drugiej nagranych wtedy wydawnictw mogłoby praktycznie nie być. Nie wszystkie są złe, ale wiele z nich nie broni się po latach albo przez tandetne/źle skompresowane brzmienie ("Hold Your Fire") albo przez nijakie kompozycje ("Counterparts" czy "Snakes & Arrows") albo przez jedno i drugie ("Power Windows" albo "Vapor Trails").

      Usuń
    5. Ja, jak wiecie, "Power Windows" lubię, nawet więcej niż lubię. Ale to jest chyba ostatni album, który w całości mi podchodzi. Późniejsza twórczość zespołu już mniej mnie interesuje czy wręcz odstrasza. Albumem, który jest dla mnie kompletnie nijaki jest wspomniany przez Roberta "Vapor Trails". Wrzuciłem go wczoraj do odtwarzacza i już wiem dlaczego przez tyle lat do niego nie wracałem.

      Usuń
    6. Nie mam pojęcia, też się zastanawiałem kto im zakręcił kurek z dobrymi kompozycjami, aczkolwiek ostatnio tak jak wspomniałem Power Windows nie wydawał mi się już aż tak tragiczny po zestawieniu z podlanymi elektroniką poprzednikami, jak na mainstream lat 80. całkiem dobre granie ;)

      Dla mnie Rush dzieli się na więcej etapów

      Rozdział 1 - Rutsey
      Rozdział 2 - Nieudane próby progresywnego grania (Fly by night - 2112)
      Rozdział 3 - lata chwały ;))(Farewell to Kings - Moving Pictures)
      Rozdział 4 - próby zmiany (Signals - PW)
      Rozdział 5 - kaszana (Hold your Fire, Presto, nieco mniejsza to Roll The Bones)
      Rozdział 6 - powrót gitar (Counterparts, Echo)
      Rozdział 7 - XXI wiek

      Późniejsza twórczość po Power Windows ma fajne momenty (Open Secrets, High Water, Dreamline, Bravado, Neurotica, Leave That Thing Alone, Cut to The Chase, Limbo, One Little Victory), ale całych albumów po 1985 też nie trawię.

      a z płyty której dotyczy powyższy post uwielbiam solo z "Passage to Bangkok", Alex ostrożnie dawkuje zagrywki, by potem przyspieszyć i trochę zagęścić. Ale na "Exit.. Stage Left" wyszło mu jeszcze lepiej ;)

      Usuń
    7. W sumie dziesięć albumów to granica, po której mało któremu rockowemu wykonawcy udaje się nagrać cokolwiek godnego uwagi. Może jakieś pojedyncze longplaye. Wyjątkiem są tu chyba tylko King Crimson i Magma, którym udało się nigdy nie zejść poniżej dobrego poziomu.

      Wracając do Rush, tak jak nie przepadam szczególnie za "2112" (albumem i zwłaszcza utworem), tak "A Passage to Bangkok" należy także do mojej czołówki ulubionych kawałków zespołu.

      Usuń
  2. Fajnie, że jesteście. Aż miło poczytać wasze opinie. Dla mnie Rush jest od 1 płyty do Power Windows. Wielki żal po stracie -moim zdaniem -najlepszego perkusisty na świecie.

    OdpowiedzUsuń