piątek, 18 czerwca 2021

Bryan Ferry - Boys And Girls (1985)


  1. Sensation
  2. Slave To Love
  3. Don't Stop The Dance
  4. A Waste Land
  5. Windswept
  6. The Chosen One
  7. Valentine
  8. Stone Woman
  9. Boys And Girls

Z cyklu „Atrakcyjna osiemdziesiątka”
Pół roku minęło, a ja nie przedstawiłem żadnego albumu z lat osiemdziesiątych. Skandal! Tym większy, że gdy zbliżają się wakacje i robi się ciepło, porzucam jazzy, progrocki i inne fjużyny właśnie na rzecz 80’s. Dodatkowo atakują nas upały, a taka aura natychmiast przenosi mnie do roku 1994. Dlaczego? Ano wtedy właśnie były okrutne upały, a ja namiętnie słuchałem solowej płyty lidera Roxy Music zatytułowanej Boys and Girls. A że dodatkowo kilka dni temu album obchodził swoje urodziny, to z wielką ochotą o nim tu wspomnę…
Oj tak, lato 1994. Bardzo ciężki dla mnie czas. Wtedy nie miałem prawie nic. Każdy nadprogramowy grosz wydawałem na płyty i kasety. Ale jak niemal całe moje życie, słuchałem mnóstwo muzyki, która pozwalała mi trwać na tym łez padole. Tak, music is the healer. Wtedy właśnie jedną z mych płyt, których słuchałem ciągle i ciągle był album Boys and Girls Ferry’ego. Zabierałem discmana i wodę, szedłem nad rzekę, zanurzałem w niej stopy, włączałem muzykę i marzyłem. Uciekałem od dnia codziennego, zmartwień, problemów, kłopotów. Ale ten album to dla mnie nie tylko zmartwienia i ponury nastrój, to także cudowne marzenia o lepszym świecie, o rozległych plażach, chłodnych napojach, pięknych kobietach.
Boys and Girls to produkcyjne mistrzostwo świata. Zresztą Bryan w powstanie tej płyty zaangażował rzeszę ludzi i to dosłownie. Jak głosi legenda w nagraniu tego albumu wzięło udział ponad sto osób. Nie sposób wymienić tu wszystkich. Wspomnę jedynie o takich znakomitościach muzycznego świata jak David Gilmour, Mark Knopfler, Marcus Miller, Nile Rodgers, Omar Hakim, Tony Levin czy David Sanborn. Płyta powstawała na kilku kontynentach pod okiem wielu inżynierów nagrań. Nawet nie pytam ile pieniędzy Ferry musiał w to władować. Ale chciał osiągnąć perfekcję i to w jakimś sensie mu się udało bo album gra jak ta lala.
Na płycie znalazło się dziewięć utworów utrzymanych w podobnym klimacie. Ale tu liczą się te wszystkie smaczki, których nie brakuje. Kurnia, gdy włączam ten album widzę jak zmieniło się moje życie, ta muzyka przenosi mnie do klubów w gorącym Miami gdzie w półmroku zmysłowo tańczą pary. Piękne dziewczyny i przystojni faceci, poruszają się zmysłowo w takt dźwięków piosenek z tego albumu. Ten taniec to czysta magia, pożądanie, sex. Ale wszystko jest to smaczne, wyrafinowane, nie ma miejsca na wulgaryzm czy nieobyczajne zachowania. No proszę sobie odpalić utwory 4 i 5. A Waste Land i Windswept. Magia drodzy Państwo, to jest magia. Proszę posłuchać jak cudownie gra tu gitara klasyczna, wspomagana kapitalnym saksofonem.
Ale od samego początku, od Sensation ta muzyka wciąga bez reszty. Chwilę później pierwszy singiel i największy przebój z tego albumu czyli Slave To Love. Mam nadzieję, że Państwo choć raz słyszeli ten utwór. Zmysłowy, pociągający, elektryzujący. Panowie, czy nie chcielibyście zatańczyć tego z piękną kobietą? Teraz nie wspomnę bo od wielu lat jestem szczęśliwie żonaty z piękną i mądrą kobietą, ale za kawalerskich czasów gdy byłem kogucikiem? Oj, tańcowało się przy tym kawałku. Wspomnienia są ważne. Następny utwór to kolejna wizytówka tej płyty. Mowa o Don’t Stop The Dance drugim singlu z tego albumu. No właśnie, tańczymy i przestać nie możemy, nie chcemy, niech to trwa. Jest troszkę szybciej, ale nadal fantastycznie można się pobujać przy dźwiękach saksofonu Sanborna.
Co jeszcze? Proszę posłuchać basu w The Chosen One albo tej zadziornej gitary Knopflera w Valentine. Wszystko przyspiesza nieco w Stone Woman. I tu ponownie fantastyczny bas. Ależ to gra, ja pierdykam.
Całość zamyka utwór tytułowy, który posłużył jako muzyczne tło w scenie otwierającej jednego z odcinków Miami Vice. Regularny Czytelnik wie jak lubię ten serial bo to dzięki niemu poznałem masę przepięknej muzyki. Zresztą to właściwie osobny temat. Nie piszę na blogu artykułów, ale może warto by było? Na ten przykład taki „Miami Vice – moja muzyczna miłość”? Nic to, pomyślę o tym jutro. Boys and Girls znakomicie zamyka całość.


Jest rok 2010, wakacje. Wraz z kumplem i naszymi żonami jedziemy do Berlina na zakupy. Do odtwarzacza wrzucam ten album. Kolega wysłuchał do końca, ale widać było, że z ogromnym zgrzytem zębów. Pamiętam jego tekst „Dobra, dosyć tego gówna”. Kilka lat później przy rozmowie przeprosił mnie za to i rzekł „Wiesz, wtedy kompletnie nie doceniłem tej płyty. Pomyliłem się”. 
Bryan zadedykował ten album chwilę wcześniej zmarłemu ojcu. Boys and Girls to kunszt producencki, cudowne melodie, piękny klimat, dostojność, sex, wyczucie, marzenie, elegancja. Zmysłowość aż się wylewa z tych utworów. Uwielbiam wracać to tej płyty i jak już wspomniałem, robię to zawsze w okolicach wakacji gdy za oknem upał. Tyle że teraz jest 2021 rok, siedzę na własnym tarasie, popijam zimne piwko, mam pełną lodówkę i brzuch, płytę odtwarzam na niezłym sprzęcie, a przy mnie jest ukochana istota, którą jest moja Żona. Czego chcieć więcej? Ja niczego więcej nie chcę. No, może ubolewam tylko nad tym, że dziś muzyka pop leży w głębokim błocie i takich płyt jak Boys and Girls można ze świecą szukać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz