piątek, 22 lipca 2016

Jon Anderson - Olias Of Sunhillow (1976)

Side 1:
  1. Ocean Song
  2. Meeting (Garden Of Geda) / Sound Out The Galleon
  3. Dance Of Ranyart / Olias (To Build The Moorglade)
  4. Qoquaq Ën Transic / Naon / Transic Tö
  5. Flight Of The Moorglade
Side 2:
  1. Solid Space
  2. Moon Ra / Moon Ra / Song Of Search
  3. To The Runner
Solowy debiut Andersona. Album kończy czterdzieści lat. To niesamowite. Przyznam szczerze, że do słuchania tej płyty muszę mieć odpowiedni nastrój. Nie zawsze ona mi smakuje, ale są takie chwile gdy zanurzam się w historię opowiedzianą na tym albumie całym sobą. Tak miałem w tym roku. Kilka tygodni temu gdy go włączyłem przetrwałem może piętnaście minut. Z kolei kilka dni temu gdy nie mogłem spać, odpaliłem tę płytę i dosłownie odleciałem…
Olias Of Sunhillow jest albumem koncepcyjnym. Przedstawia historię mieszkańców owego Sunhillow. Jako że ich własnej planecie grozi zagłada, muszą wyruszyć w kosmiczną wyprawę w poszukiwaniu nowego świata do życia. Główni bohaterowie tej opowieści to Olias, Ranyart i Qoquaq. Olias jest konstruktorem kosmicznego żaglowca, który ma przewieźć jego współbraci do nowej ojczyzny, Ranyart jego nawigatorem, a Qoquaq reprezentuje i spaja lud z Sunhillow.
Anderson jest w przypadku tego albumu (nawiązując do opowieści na nim zawartej) kapitanem, sterem i okrętem. Sam napisał muzykę, zaśpiewał i sam zagrał na wszystkich (prawie) instrumentach. Jest też producentem płyty. Tworzenie tego albumu to była mordercza i jednocześnie tytaniczna praca, która trwała dwa lata z czego osiem miesięcy Anderson spędził w studiu nagraniowym. Podobno do stworzenia tego dzieła Jon wykorzystał prawie sto utworów, które łączył, dzielił, miksował i przemeblowywał tak aby te dały zamierzony efekt. Finału tych zabiegów możemy wysłuchać po włączeniu płyty.

No właśnie, jak wspomniałem to była noc kilka dni temu. Za oknem mocno świecił księżyc, którego blask co jakiś czas przysłaniały chmury. Klimat do słuchania był fantastyczny, igła poszła na rozbiegówkę i za chwilę  poleciały pierwsze dźwięki.
Początek albumu, złowrogi, niepewny. Słuchając tych dźwięków człowiek zastanawia się czy to szum oceanu czy może odgłos statku kosmicznego. Jednak chwilę później pojawiają się dźwięki niczym żywcem wyjęte z dalekowschodnich opowieści. Znakomite wprowadzenie. Słuchając kompozycji otwierającej tę płytę odnosi się wrażenie, że maczał w niej palce Vangelis. Gdy w kolejnym utworze Meeting (Garden Of Geda)/Sound Out The Galleon pojawia się głos Andersona jesteśmy w domu. Kolejne utwory i kompozycje rysują w wyobraźni słuchacza obrazy, które układają się w wielką opowieść. Te utwory są jakby muzycznym scenariuszem. Czytając go, a raczej słuchając, w naszych głowach ukazują się sceny narady bohaterów, obrazy gdy Olias buduje z metalowych drzew żaglowiec, przy pomocy którego jego współbracia odnajdą nową ziemię na której zamieszkają.
A muzycznie? Ta mieszanka Yes, Vangelisa i maksymalnie uduchowionego Andersona z wszystkimi harfami, mandolinami, dzwoneczkami i sitarami daje nam kapitalny efekt, chyba nigdy wcześniej ani później nie spotykany. Dla mnie takie Ocean Song, Qoquaq En Transic czy cudowny Song Of Search  są tak magiczne, że naprawdę ciężko to opisać. Patrząc podczas słuchania we wspomniane blade lico księżyca wyobrażam sobie, że to jest ten nowy świat do którego uciekają nasi bohaterowie. I widzę analogię do naszej Ziemi. Bo czy tak trudno sobie wyobrazić, że my ludzie doprowadzimy naszą planetę do zagłady? Obawiam się, że nastąpi to szybciej niż nam się wydaje. Wiem, przynudzam o tym przy okazji opisu wielu płyt, ale niestety tak to widzę. Nasza cywilizacja chyli się ku upadkowi. Obym się mylił.
Właśnie muzyka pozwala mi uciekać od codzienności, podłości, chciwości, zakłamania i hipokryzji ludzi. Nic to, wracajmy do płyty. Stronę pierwszą zamyka utwór Flight Of The Moorglade. Świetna gitara akustyczna, syntezatory i śpiew Jona. Widzimy jak statek unosi się w przestworza na spotkanie z nieznanym.

Odwracając placek na drugą stronę wita nas kompozycja Solid Space. Znakomite odgłosy szybującego statku, piękne syntezatorowe tła i śpiew Andersona powodują że słuchacz czuje się niemal uczestnikiem tej wyprawy.
Przedostatni przystanek tej podróży to Moon Ra/Chords/Song Of Search. Cudo, które brzmi bajecznie w iście Vangelisowskim stylu. Proszę zwrócić szczególną uwagę na Song Of Search. Przepięknej urody kosmiczna, syntezatorowa podróż. W mojej wyobraźni maluje się w tej chwili obraz jednego z uczestników tej podróży, który ogląda się za siebie, w stronę starego domu. Smutek w oczach i łza, która płynie po jego policzku, tak aby inni tego nie zauważyli. Bez cienia wahania, to jeden z najpiękniejszych momentów tego albumu. Jak dla mnie ten album tak mógłby się kończyć.
Jest jednak jeszcze jedna pozycja, która nosi tytuł To The Runner. To muzyczna radość spowodowana udanym finałem tej wyprawy.

Wracając na chwilę do wspominanego tu kilkukrotnie Vangelisa. Wielu podejrzewało, że brodaty Grek brał udział w nagrywaniu tego albumu. Ten, jak i z resztą sam Anderson wielokrotnie temu zaprzeczali. Jak było naprawdę? To pewnie wie bardzo wąskie grono ludzi. Tak czy owak znalazły się na okładce podziękowania dla Vangelisa za duchowe wsparcie.
Jak napisałem na samym początku, do słuchania tego albumu trzeba mieć odpowiedni nastrój (znam wielu, którzy do dziś nie mogą się przebić przez tę płytę i reagują na nią wręcz alergicznie). Przynajmniej tak to działa w moim przypadku. Gdy on jest, płyta jest niesamowitym przeżyciem. Bo mając dobrą wyobraźnię (że znowu do niej się odniosę) można w trakcie słuchania tego albumu stworzyć w swojej głowie bardzo wiele scenariuszy oraz obrazów i niekoniecznie musi to być wyobrażenie historii opowiedzianej przez Jona. Polecam nocą gdy nasz pokój oświetla jedynie tarcza księżyca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz