- 9 Parts To The Wind
- Be Nice To Joe Soap
- The Journey
- Monday Morning
- A Unanimous Decision
- 18 Tons
Gdybym prowadził tu
jeszcze jakiś cykl, to ten album musiałbym umieścić w szufladzie Ocalić Od
Zapomnienia. Bo rzeczywiście to chyba kompletnie nieznany zespół (przynajmniej
w naszym kraju). Powstał z Wielkiej Brytanii i niestety istniał bardzo krótko,
a w swojej karierze wydał tylko ten jeden album. Sam wiele lat temu natknąłem
się na Strange Days przez przypadek, buszując w jakimś sklepie w winylami. Po
latach dokupiłem kompakt, który jak się okazało…
…jest po prostu piratem.
To jedna z tych szwedzkich firm, która przywraca do życia zapomniane albumy,
jednocześnie nie posiadając praw do tego. Przynajmniej tak wykalkulowałem
przeglądając nieskończoność Internetu. Szkoda tylko, że niektóre sklepy
reklamują te wydawnictwa jako oryginalne i pełnowartościowe. Co robić.
Podobno grupa miała
swoje pięć minut w kręgach studenckich, tak w Anglii, ale i w Holandii.
Właściwie niewiele wiem na temat historii tego zespołu, ich powstania czy przyczyn
rozwiązania. Ale chyba nie zawsze jest to takie ważne, przecież to muzyka ma
być najważniejsza. Zaznaczę tylko, że w nagraniu tego krążka brali udział
Graham Ward (śpiew, gitara), Eddie McNeil (perkusja), Eddie Spence (instrumenty
klawiszowe) oraz Phil Walman (gitara basowa).
Na płycie znalazło się
sześć utworów z czego najkrótszy trwa nieco ponad cztery minuty, a najdłuższy
niemal osiem i pół. Całość ich muzyki opiera się na organowo-gitarowym graniu,
które wyraźnie wybija się na pierwszy plan.
Całość otwiera utwór
tytułowy. To bardzo sympatyczny, melodyjny utwór utrzymany raczej w popowych
klimatach. Noga chodzi, basik pulsuje, plus nie najgorszy wokal i bardzo ładny
fortepian. Sympatycznie.
W kolejnym Be Nice To
Joe Soap jest już bardziej progresywnie. Świetny wstęp zagrany na organach, do
których dołącza gitara z perkusją. Później ta gitara Warda całkiem nieźle sobie
poczyna i rządzi przez ponad dwie minuty. Następnie pałeczkę przejmują klawisze.
Pierwszy wokal pojawia się dopiero w okolicach czwartej minuty. Wtedy utwór
robi się skoczny i pogodny. Całość? Zmiany tempa i nastrojów.
Oryginalnie stronę
pierwszą zamykał The Journey. Dziesięciominutowy, który jako żywo kojarzy mi
się z dokonaniami grupy Supertramp. Naprawdę bardzo podobny i ktoś mniej
osłuchany z pewnością mógłby się nabrać, że to jeden z nieodkrytych utworów
Hodgsona.
Druga strona to także
trzy pozycje. Szybki, żywiołowy Monday Morning z organowym wstępem i ciekawym
gitarowym solo. Fajne, chwilowe zwolnienie po minucie.
Dwa ostatnie utwory są chyba
najbardziej wartościowe na całej płycie.
A Unanimous Decision,
który pomalutku się rozpędza. Dobre i ciekawe zmiany tempa, sporo organowego
grania. Balladowe klimaty przeplatają się z szybszymi, ostrzejszymi fragmentami,
w których gitara pokazuje na co ją stać. Bardzo ciekawy progresywny kawałek.
Całość zamyka 18 Tons. Tu budowa jest podobna i dobrze znana z wcześniejszych utworów. Organowy (tu bardzo delikatny) wstęp i taki sam śpiew. Po nieco dwóch minutach ten spokojny głos przechodzi niemal w krzyk, a cały utwór nabiera tempa. No i jest tu też znakomita solówka gitarowa, taka delikatnie w stylu Latimera.
Nie oszukujmy się,
Strange Days to zespół jakich wtedy było wiele, a ich muzyka nie jest kamieniem
milowym w historii muzyki i tak naprawdę niczym szczególnym się nie wyróżnia. To
po prostu jedna z tych zapomnianych grup, grająca w stylu Genesis z początków
ich kariery, ale przypominająca też wspomniany już Supertramp, troszkę Fruupp i
może The Strawbs. I wielka szkoda, że skończyło się tylko na jednym albumie, bo
potencjał był i mogło być z tego coś dobrego w przyszłości. Mimo wszystko warto
posłuchać, przede wszystkim po to by takie zespoły ocalić od zapomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz