czwartek, 17 sierpnia 2017

Strange Days - 9 Parts To The Wind (1975)

  1. 9 Parts To The Wind
  2. Be Nice To Joe Soap
  3. The Journey
  4. Monday Morning
  5. A Unanimous Decision
  6. 18 Tons
Gdybym prowadził tu jeszcze jakiś cykl, to ten album musiałbym umieścić w szufladzie Ocalić Od Zapomnienia. Bo rzeczywiście to chyba kompletnie nieznany zespół (przynajmniej w naszym kraju). Powstał z Wielkiej Brytanii i niestety istniał bardzo krótko, a w swojej karierze wydał tylko ten jeden album. Sam wiele lat temu natknąłem się na Strange Days przez przypadek, buszując w jakimś sklepie w winylami. Po latach dokupiłem kompakt, który jak się okazało…
…jest po prostu piratem. To jedna z tych szwedzkich firm, która przywraca do życia zapomniane albumy, jednocześnie nie posiadając praw do tego. Przynajmniej tak wykalkulowałem przeglądając nieskończoność Internetu. Szkoda tylko, że niektóre sklepy reklamują te wydawnictwa jako oryginalne i pełnowartościowe. Co robić.
Podobno grupa miała swoje pięć minut w kręgach studenckich, tak w Anglii, ale i w Holandii. Właściwie niewiele wiem na temat historii tego zespołu, ich powstania czy przyczyn rozwiązania. Ale chyba nie zawsze jest to takie ważne, przecież to muzyka ma być najważniejsza. Zaznaczę tylko, że w nagraniu tego krążka brali udział Graham Ward (śpiew, gitara), Eddie McNeil (perkusja), Eddie Spence (instrumenty klawiszowe) oraz Phil Walman (gitara basowa).

Na płycie znalazło się sześć utworów z czego najkrótszy trwa nieco ponad cztery minuty, a najdłuższy niemal osiem i pół. Całość ich muzyki opiera się na organowo-gitarowym graniu, które wyraźnie wybija się na pierwszy plan.
Całość otwiera utwór tytułowy. To bardzo sympatyczny, melodyjny utwór utrzymany raczej w popowych klimatach. Noga chodzi, basik pulsuje, plus nie najgorszy wokal i bardzo ładny fortepian. Sympatycznie.
W kolejnym Be Nice To Joe Soap jest już bardziej progresywnie. Świetny wstęp zagrany na organach, do których dołącza gitara z perkusją. Później ta gitara Warda całkiem nieźle sobie poczyna i rządzi przez ponad dwie minuty. Następnie pałeczkę przejmują klawisze. Pierwszy wokal pojawia się dopiero w okolicach czwartej minuty. Wtedy utwór robi się skoczny i pogodny. Całość? Zmiany tempa i nastrojów.
Oryginalnie stronę pierwszą zamykał The Journey. Dziesięciominutowy, który jako żywo kojarzy mi się z dokonaniami grupy Supertramp. Naprawdę bardzo podobny i ktoś mniej osłuchany z pewnością mógłby się nabrać, że to jeden z nieodkrytych utworów Hodgsona.
Druga strona to także trzy pozycje. Szybki, żywiołowy Monday Morning z organowym wstępem i ciekawym gitarowym solo. Fajne, chwilowe zwolnienie po minucie. 
Dwa ostatnie utwory są chyba najbardziej wartościowe na całej płycie.
A Unanimous Decision, który pomalutku się rozpędza. Dobre i ciekawe zmiany tempa, sporo organowego grania. Balladowe klimaty przeplatają się z szybszymi, ostrzejszymi fragmentami, w których gitara pokazuje na co ją stać. Bardzo ciekawy progresywny kawałek. 
Całość zamyka 18 Tons. Tu budowa jest podobna i dobrze znana z wcześniejszych utworów. Organowy (tu bardzo delikatny) wstęp i taki sam śpiew. Po nieco dwóch minutach ten spokojny głos przechodzi niemal w krzyk, a cały utwór nabiera tempa. No i jest tu też znakomita solówka gitarowa, taka delikatnie w stylu Latimera.  

Nie oszukujmy się, Strange Days to zespół jakich wtedy było wiele, a ich muzyka nie jest kamieniem milowym w historii muzyki i tak naprawdę niczym szczególnym się nie wyróżnia. To po prostu jedna z tych zapomnianych grup, grająca w stylu Genesis z początków ich kariery, ale przypominająca też wspomniany już Supertramp, troszkę Fruupp i może The Strawbs. I wielka szkoda, że skończyło się tylko na jednym albumie, bo potencjał był i mogło być z tego coś dobrego w przyszłości. Mimo wszystko warto posłuchać, przede wszystkim po to  by takie zespoły ocalić od zapomnienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz