piątek, 17 lipca 2015

Camel - Stationary Traveller (1984)


Side 1:
  1. Pressure Points
  2. Refugee
  3. Vopos
  4. Cloak And Dagger Man
  5. Stationary Traveller
Side 2:
  1. West Berlin
  2. Fingertips
  3. Missing
  4. After Words
  5. Long Goodbyes

Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
Za kilkanaście godzin wylatuję do Krakowa. Kilka dni w dawnej stolicy Polaków i w dalszą drogę na wypoczyn. Będzie krótko, ale intensywnie. Jednak to co w tym wszystkim najważniejsze to koncert jednej z moich ukochanych grup. Camel w poniedziałek wystąpi w Krakowie (dzień wcześniej w Poznaniu). Z tego co przeglądałem setlisty z już zakończonych koncertów, nie jest źle, a wręcz wspaniale. Zobaczymy i posłuchamy co Andy Latimer i spółka zaprezentują nam w poniedziałek. Gdy wiadomość o koncertach grupy w Polsce do mnie dotarła, to tak jakby mi ktoś obuchem przywalił. Dosłownie nie posiadałem się z radości. Koncert obowiązkowy. Przecież to może być ostatnia szansa aby posłuchać Wielbłąda na żywo. Wracając na chwilę do moich urlopów. Zasadę mam taką, że na każdym urlopie odłączam się całkowicie od cywilizacji. Żadnych internetów, majli, laptopów, telefonów i tabletów. Nie ma mnie, nie znam się. Dlatego przepraszam Czytelnika, ale relację z koncertu grupy Camel zamieszczę najwcześniej w niedzielę 26 lipca. Przejdźmy jednak do samego albumu...


Stationary Traveller to moja ścisła czołówka płyt grupy. Pamiętam gdy pierwszy raz usłyszałem muzykę z tego albumu. Który to mógł być rok? Myślę, że album w całości mogłem poznać gdzieś 1987/88. Zakochałem się od pierwszych dźwięków. I ta miłość trwa do dziś. To jedna z tych płyt, która wzrusza mnie dogłębnie. Pierwsze przesłuchanie to był szok, dosłownie wmurowało mnie. Drugie przesłuchanie to był wieczór, mała lampka na biurku i ogromne łzy. A już przy kompozycji tytułowej po prostu serce wyrywało się z piersi. Podobnie ma sam Andy. Dlatego prawie wcale nie gra tego utworu na żywo, gdyż wywołuje on w nim takie emocje, że nie może sobie z nimi poradzić. 
Może słówko o muzykach którzy wzięli udział w nagraniu tego albumu. Oczywiście sam Latimer, który jest autorem wszystkich utworów na płycie, z wyjątkiem krótkiego After Words, autorstwa Scherpenzeela, który fantastycznie zagrał na klawiszach. Na basie udzielał się David Paton, na perkusji Paul Burgess czyli same znakomitości. Gościnnie pojawiają się Mel Collins (saksofon) i Chris Rainbow (głos). Za stronę tekstową odpowiada Susan Hoover, żona Latimera.
Niektórzy zarzucają temu albumowi prostotę, pójście na łatwiznę i popowy wydźwięk. Ale co mnie to obchodzi? Niech tak uważają. Ja zdania nie zmienię, to jeden z najlepszych, znanych mi, albumów lat osiemdziesiątych. Zgoda to nie są wielkie, rozbudowane suity czy hymny. To krótkie, zwięzłe utwory, które mają jednak w sobie całe pokłady magii. I to jest wielkim atutem tej płyty.
Stationary Traveller to cudowna lecz smutna opowieść o losach dwojga kochanków, którzy zostali rozdzieleni murem. Historia dotyczy oczywiście muru berlińskiego, którego powstanie spowodowało, że z dnia na dzień zostało odseparowanych od siebie mnóstwo ludzi. Wystarczy spojrzeć na okładkę tego albumu by domyśleć się o czym ta płyta może opowiadać. Ja osobiście traktuję przesłanie tego albumu w większym wymiarze. Uważam, że historię zawartą na tej płycie można przypisać do wielu współczesnych wydarzeń. Chociażby rozłąka spowodowana wyjazdem za chlebem, do innego miasta czy innego kraju. Tak czy inaczej jest to album o ogromnej tęsknocie za kimś bliskim (może za kimś kto już odszedł z tego łez padołu?)

 
Już sam początek chwyta za serce. „Tętniące” klawisze i „płacząca” gitara Latimera. Kapitalny otwieracz w postaci Pressure Points które ustawia nam całą zawartość albumu.
Kolejna Refugee to dość prosta, rytmiczna piosenka. Bez fajerwerków, ale także świetnie wprowadza nas w opowiadaną historię. Następnie mój pierwszy ukochany utwór z tego albumu zatytułowany Vopos (to potoczna nazwa Policji Ludowej w dawnym NRD). Te klawisze na samym początku dosłownie powalają. Tworzą fantastyczny klimat tajemniczości i złowrogiej siły czającej się gdzieś za rogiem. Następnie pojawia się sekcja rytmiczna i głos Andy’ego, który prezentuje tu krótką acz chwytliwą solówkę. Co za klimat. Kapitalny utwór. 
Cloak And Dagger Man. Szybki, rytmiczny utwór z klawiszami w roli głównej, ciekawą partią perkusji i świetną gitarą Latimera. No ale na szczególną pochwałę zasłużył tu Chris Rainbow, który śpiewa w tym utworze. Naprawdę wyszło mu to fenomenalnie. Następnie dochodzimy do istnego diamentu tej płyty, utwór tytułowy. Wystarczy posłuchać. Naprawdę nie można tu niczego napisać. Kompozycja jest przepiękna. Minęło już tyle lat, a ja nadal nie mogę opanować łez. Gdy gra ten utwór moja Żona zawsze mówi mi „Wyłącz to proszę. Chcesz żebym płakała?” To chyba wystarczy za komentarz. Klawisze, flet (dokładniej Fletnia Pana), ale przede wszystkim gitara. Wszystko jest tu na swoim miejscu. Jak już kiedyś wspominałem przy opisie utworu Afterglow grupy Genesis, jeden z krytyków powiedział, że jeżeli po wysłuchaniu tego utworu nie ma się łez w oczach, to nie jest się człowiekiem. I to zdanie idealnie pasuje do Stationary Traveller. Tak, pamiętam. To właśnie ten utwór był tym ostatnim, który zagrał Tomasz Beksiński, żegnając się (jak się później okazało na zawsze) ze swoimi słuchaczami. Pamiętam tę audycję jak dziś i tę czarną grudniową noc.
Po takiej dawce emocji przychodzi czas na znakomity West Berlin. Kapitalna  melodia i świetny głos, tym razem Latimera. No i ponownie smutne przesłanie. Kochanek siedzi na dachu i z tęsknotą patrzy na Berlin Zachodni. Dalej kolejny mój faworyt Fingertips. Proszę posłuchać jak tu cudnie pracuje bas. Wspaniała ballada w której usłyszymy znakomite solo na saksofonie, na którym zagrał sam mistrz Mel Collins. Do tego romantyczny, przyciszony głos Andy’ego. Ponownie pojawia się w oku łza. 
Dalej mamy dwa utwory instrumentalne. Missing, przepełniony niepokojem z niewielką domieszką smutku i nostalgii, okraszonych kapitalnymi solówkami gitarowymi. Fantastyczna praca panów z Camel. Drugi utwór to After Words, króciutka miniatura. Smutna, nostalgiczna, do przemyśleń. Piękno samo w sobie.
Album zamyka kolejny killer czyli Long Goodbyes. Ponownie za mikrofonem stanął Chris Rainbow. Początek to piękna gitara jako żywo kojarząca się z najlepszymi dla rocka progresywnego latami siedemdziesiątymi. Do tego cudowny flet. Znowu kapitalny bas, no i ten przejmujący tekst. Coś wspaniałego. Przepiękne zamknięcie płyty.

Pewnie niektórzy powiedzą „Chłopie już tak nie cukruj. "Cudowna, przepiękna, fantastyczna, znakomita” Może i tak, ale naprawdę nie da się inaczej. Mimo swojej dość prostej budowy wywołuje tyle emocji, że po prostu nie da się tego opisać słowami. Ten album to jak najlepsza książka lub film, do których chce się wracać i wracać, pomimo że zna się ją na pamięć. Ten album zdecydowanie znalazłby się na liście do zabrania na bezludną wyspę. Klejnot w mojej kolekcji. Pozycja obowiązkowa.

8 komentarzy:

  1. Fajna recenzja dobrze się czyta, moim zdaniem płyta rzeczywiście jest dobra ale troszkę jej przesłodziłeś:P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Tak przysłodziłem. Wspomniałem o tym w recenzji, ale dla mnie to bardzo ważny, osobisty album i stąd pewnie takie podejście :-)

      Usuń
  2. Nic dodać nic ująć. Jakbym sam pisał o sobie i swoich wrażeniach. Pozdrawiam Szymonie i będę wracał na twojego bloga z przyjemnością - Twój styl - wyborny. Czekam na opinię o koncercie Camel w Krakowie (byłem tam, w Poznaniu również :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowo. Cieszy mnie, że kolejna osoba zainteresowała się moim muzycznym pamiętnikiem. Takie wpisy mobilizują do dalszych wpisów. Jeszcze raz dziękuję.
      Co do koncertu to wrażenia jutro. Dopiero wróciłem i nie mam siły dziś pisać. Pozdrawiam.

      Usuń
  3. Dobra płyta pop-rockowa oddając ducha lat '80ych. Jak dla mnie zabrakło trochę na niej dynamiki zespołu z pierwszych albumów. Widocznie taki był zamysł twórców. 3 gwiazdki na 5.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. Podchodząc do oceny typowo okiem krytyka, ten album rzeczywiście prezentuje nieco słabszy poziom w stosunku do poprzedniczek. Ale dla mnie ta płyta to coś więcej. Dla mnie muzyka to emocje, przeżycia, w końcu ludzie i sytuacje. Dlatego "Stationary Traveller" tak wysoko cenię.

      Usuń
  4. Cześć. Kilka lat temu jako muzyczny laik zacząłem moją przygodę z muzyką dzięki takim recenzjom jak ta. Ich treść powodowała, że sięgałem po nowe rzeczy - "spoza radia". Tak poznałem m.in. Pink Floyd, Quidam, Jethro Tull, Anathema, Supertramp, długo by wymieniać. Dotąd się nie zawiodłem. Twój wpis również we wspaniały sposób powoduje chęć zapoznania się z czymś nowym - Stationary Traveller Camelu. Tak, piszę to zanim odsłuchałem tą płytę - wrażeniami podzielę się później. Piszę by podziękować za super recenzję i kolejną inspirację w muzycznej przygodzie. Pozdrawiam☺

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Macieju, to dla mnie największa nagroda. To się liczy najbardziej i po to powstał kiedyś ten blog. Dzieląc się swoimi ukochanymi płytami chciałem zachęcić Czytelników do sięgnięcia po te albumy i aby przekonali się, że jest na świecie cała masa cudownej muzyki. Życzę Ci wspaniałych wrażeń odsłuchowych i ciągłego odkrywania nowych płyt i zespołów.
      PS. I podziel się koniecznie swoją opinią o tym albumie Camela.
      Pozdrawiam.

      Usuń