1. Ivo; 2. Lorelei; 3. Beatrix; 4. Persephone; 5. Pandora (for Cindy);
6. Amelia; 7. Aloysius; 8. Cicely; 9. Otterley; 10. Donimo
Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
Zgapiłem się. Dlaczego?
Otóż z Wielkiej Trójcy wydawnictwa 4AD przedstawiłem dotychczas na blogu jedynie
dwie osobliwości. Były to
Dead Can Dance - Within the Realm of a
Dying Sun (1987) oraz This Mortal Coil - It’ll End In Tears (1984). Do pełni szczęścia pozostaje przedstawienie
trzeciej, magicznej siostry, którą niewątpliwie jest Treasure grupy Cocteau
Twins. Niesamowite, że takie cudowne płyty powstały w latach osiemdziesiątych, tak
często nielubianych przez słuchaczy. Właśnie wtedy, nie wcześniej i nie
później. W mojej kolekcji to skarby od
wielu lat. Gdy na studiach poznałem moją przyszłą i nadal obecną Żonę, okazało
się w rozmowie, że jedną z jej ulubionych płyt jest właśnie Treasure. Wiedziałem już,
że to będzie ta jedyna…
Za kilka dni (dokładnie pierwszego listopada) miną trzydzieści trzy
lata od wydania tej płyty. Nieprawdopodobne to jest. Pisząc te słowa obchodzę
właśnie swoje urodziny. Nie piszę które bo to nieistotne. W tle gra ten właśnie
album i bardzo ciężko mi się pisze, ponieważ co chwila, moja pamięć podrzuca przeróżne
wspomnienia z dotychczasowego życia. Muzyka z tej płyty powoduje, że muszę
przerywać pisanie aby się uspokoić, wytrzeć łzę i wydmuchać gila. To
niesamowite jak działają na mnie te piosenki, nawet po tylu latach. Co prawda
płytę poznałem w całości kilka lat po jej wydaniu, ale to nadal jest szmat
czasu i ogrom wspomnień.
Ten album wywołuje u mnie najwięcej wspomnień z dzieciństwa. Wakacje,
wyprawy do lasu, nad rzekę czy do miejsc ulubionych. Głos Elizabeth Fraser jest
tak piękny i tak nieziemski, że ów wspomnienia powracają ze zdwojoną mocą. Elizabeth
przecudownie czaruje swym śpiewem. No i muzyka, którą ciężko zaszufladkować, określić,
opisać. Ale właściwie po co to robić? Wystarczy
włączyć ten album i samemu się przekonać z czym mamy do czynienia.
Wróćmy do moich wspomnień. Przy otwierającym Ivo widzę siebie,
smarkacza gnającego na rowerze. Jest ciepło, wiatr owiewa mi twarz, a ja pędzę
na złamanie karku z największego wniesienia w okolicy, jakbym chciał polecieć.
Przy tym wszystkim jestem przeszczęśliwy. Bez kłopotów, bez zmartwień tylko ja,
wielkie szczęście i beztroska. Dalsze obrazy z przeszłości to
bieganie po poniemieckich bunkrach, codzienne granie w piłkę nożną. Wtedy nie
rzadko czekało się na wolne boisko, tylu chłopaków było chętnych do gry.
Te wyjazdy z Tatą na działkę gdzie piekliśmy kartofle w ognisku i
człowiek był cały czarny od sadzy ze spalonej skórki.
Jako, że na płycie tytuły
piosenek to imiona, wspominam również dawnych kolegów i koleżanki,
przypominając sobie po kolei ich imiona. Z większością nie mam żadnego kontaktu
od lat. Co jakiś czas tylko dochodzą mnie jakieś informacje, że ta się
rozwiodła, a tamten się zapija. Ale ja chcę ich pamiętać jako ośmio,
dziewięciolatków kiedy byliśmy najszczęśliwsi na świecie, a to przecież PRL i
nie było komputerów, Internetów, tabletów i innych ustrojstw, „dzięki” którym
dzieciaki dzisiaj wcale się nie widują, tylko siedzą w chałupach i klikają.
Treasure to też smutne wspomnienia. To śmierć bliskich mi osób. Jednym
z takich utworów przywołujących te smutne obrazy jest Persephone.
Wracam jednak do przyjemniejszych spraw. Te piosenki to także marzenia. No proszę
posłuchać utworu Pandora. Nic tylko odpłynąć w krainę marzeń i błogostanu.
Właśnie takie utwory pozwalają mi odpocząć, zrelaksować się, zostawić za sobą
męczący dzień pracy, nerwy i sprzeczki z innymi. Wieczór, słuchawki i jestem w
innym świecie.
Przy Ameli płaczę. Trudno to opisać i wyjaśnić, ale tak właśnie jest.
Ta muzyka i śpiew Fraser rozrywa me serce na strzępy. Przy kolejnej Aloysius,
ponownie odpływam w marzenia i odganiam od siebie złe demony.
Otterley. Tę piosenkę zadedykowałem w moim sercu Mamie. W grudniu minie
dwadzieścia cztery lata jak nie ma jej na tym łez padole. Tęsknię do niej
niezmiennie od niemal ćwierćwiecza. Bardzo jej brakuje. Kolejny raz leją się
łzy.
I na koniec. Płyta Treasure to także radio. To stare, dobre radio.
Myślę o Piotrze Kaczkowskim i oczywiście o nieżyjącym już Tomku Beksińskim. To za
jego sprawą poznałem ten album jesienią 1988 roku. Dożyłem podłych czasów, bo
komu dziś potrzebne są audycje, w których czytane były wiersze, przeplatane
tekstami piosenek i fragmentami opowiadań? A temu wszystkiemu towarzyszyła
najpiękniejsza muzyka świata, właśnie taka jak ta z albumu Cocteau Twins.
Kończąc. Treasure to w rzeczy samej Skarb, skarb w mojej kolekcji. To moc wspomnień, radości, marzeń, wzruszeń i w końcu smutku i tęsknoty. Ta płyta to przyjaciel, który wiernie towarzyszy mi przez tyle lat. Proszę koniecznie zapoznać się (kto jeszcze nie zna) z tym albumem. Tylko nie na szybcika między pomidorową, a schabowym. W spokoju, wieczorem, w samotności, najlepiej w słuchawkach. Jedna z najlepszych płyt lat osiemdziesiątych, a moim zdaniem jedna z najlepszych w historii muzyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz