czwartek, 23 listopada 2017

Keith Jarrett - The Köln Concert (1975)

  1. Köln, January 24, 1975 Part I
  2. Köln, January 24, 1975 Part II a
  3. Köln, January 24, 1975 Part II b
  4. Köln, January 24, 1975 Part II c
Opisując płytę grupy Kraan wspomniałem jak swojego czasu zakupiłem ten kompakt w Berlinie. Natychmiast przypomniała mi się historia z zakupem tego koncertu Keitha Jarretta. Miejsce akcji to samo czyli Berlin, ale był to gdzieś 1993, może 1994 rok. Sprzedawca (kiedyś może opowiem jego historię) zachwalał tę płytę, kup mówi, nie będziesz żałował. Do tego ów płyta była w promocyjnej cenie. Jazzowy koncert zagrany na fortepianie? To nie dla mnie, pomyślałem, ale w końcu uległem. Oczywiście nie byłem kompletnym dyletantem zarówno jeśli idzie o jazz jak i samego Jarretta (choć po zastanowieniu, jednak byłem dyletantem), ale wtedy, te 25 lat temu nie była to jeszcze moja muzyka…

Powrót do domu, a mieszkałem wtedy w Poznaniu. Odpaliłem tę płytę i… oniemiałem z wrażenia. Od pierwszych dźwięków byłem tym wykonaniem i tą muzyką oczarowany i wielce nimi zachwycony. To niesamowite, ale nagle poczułem jakąś taką ogromną wolność i swobodę. Zamknąłem oczy i pierwszy obraz jaki wyświetliła mi wyobraźnia to ogromne góry, a ja niczym ptak lecę pomiędzy nimi.
Wróćmy jednak na chwilę do samego koncertu, który miał miejsce w styczniu 1975 roku w gmachu opery w Kolonii. Organizatorką ów koncertu była zaledwie siedemnastoletnia Vera Brandes. Wcześniej Jarrett grał raczej w mniejszych salach. A tu nagle opera, 1400 miejsc, wielki gmach. Najtańsze bilety na ten koncert kosztowały ponoć cztery marki. Ten miał się rozpocząć o godzinie 23-ej. Vera wzięła się za promocję, mówiła o nim gdzie się dało, rozlepiono w mieście plakaty. Ale nie wszystko było takie kolorowe. Koncert o mało nie został odwołany, a to z powodu instrumentu. Miał to być fortepian Bösendorfera i był, tyle że nie koncertowy, a jakiś mały, wyciągnięty z operowych magazynów. Jarrett zagrał na nim kilka nut, po nim zagrał Manfred Eicher, chwilę porozmawiali i stwierdzili, że na tym Keith nie zagra. Ponoć fortepian nie stroił, zacinały się pedały, a jakby tego było mało, nie działało w nim kilka klawiszy. Brandes wpadła w panikę. Załatwiła gdzieś indziej odpowiedni fortepian, który jak najszybciej należało dostarczyć do opery. Chciano go przepchnąć, bo tak byłoby najszybciej, ale tego wieczora w Kolonii padał deszcz. Stroiciel, który był obecny przy tym całym zamieszaniu powiedział, że jeżeli to zrobią to fortepian będzie się nadawał do wyrzucenia.
Był to jednak człowiek, który miał złotą rączkę do fortepianów i dzięki jego zabiegom doprowadził nieszczęsnego, operowego Bösendorfera do stanu używalności.
Wcześniej Vera miała odwieźć Keitha do hotelu. Poprosiła go w samochodzie by ten mimo wszystko zlitował się i zagrał ten koncert. No i… zagrał. 
Komplet widzów, od śmietanki ubranej na wieczorowo po młodzież w koszulach, długich włosach i wąsiskach. Ci ostatni (a przynajmniej część z nich) znali Jarretta z występów w grupie Milesa Davisa, dlatego przyszli.
Po środku sceny mały fortepian i on, Keith Jarrett. Usiadł i zagrał, bez nut, na żywioł, całkowita improwizacja. I jak zagrał. Drogi Czytelniku tego nie odda się słowami, przysięgam. Muszą Państwo sami zapoznać się z tym niesamowitym dziełem. Delikatność przeplata się tu z galopem, a chwilami agresją. W tej muzyce jest wszystko, miłość, przyroda, wolność, śmiech, radość, zaduma, wspomnienia, smutek i nieograniczone pokłady pasji. Znakomity koncert, znakomity.
Sam Jarrett nie podzielał nigdy tego entuzjazmu. Uważał, że to była chwila, improwizacja i jako taka powinna zostać zapamiętana, jako chwila. Nie był zadowolony z wydania na płytach tego materiału, dla niego powinny one zostać zniszczone. Ale cóż by to była za strata, w moim mniemaniu niepowetowana. Do dziś to jedna z najchętniej kupowanych płyt jazzowych na świecie. Ale wcale mnie to nie dziwi.
 
Kiedyś przyszedł do naszego domu syn sąsiadów, osiemnastolatek. Powiedział „Pan ma tyle płyt. Dopiero zaczynam przygodę z jazzem. Co by mi pan polecił?”. Powiedziałem mu, że nie czuję się ekspertem jeśli idzie o jazz, ale wymieniłem kilka tytułów. Między innymi był tam Miles Davis i jego Kind Of Blue, był The Dave Brubeck Quartet i płyta Time Out, był Sonny Rollins Saxophone Colossus no i oczywiście ten koncert Jarretta. Chłopak wrócił po kilku tygodniach z dobrą flachą aby podziękować. Stwierdził „Moje dwa ulubione? Miles Davis i ten Jarrett. Wspaniała muzyka”. No nic tylko się ucieszyć, prawda?
Polecam Państwu ten album z całego serca. Jazz naprawdę nie gryzie i proszę nie odrzucać go w kąt. Małymi kroczkami, delikatnie, a na pewno część z Państwa zakocha się w tych dźwiękach. Sam też raczej lubię to delikatniejsze oblicze jazzu i chętnie włączam, szczególnie wieczorem przy lampce czegoś mocniejszego i z dobrą książką w ręku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz