- Don't Look Back
- The Journey
- It's Easy
- A Man I'll Never Be
- Feelin' Satisfied
- Party
- Used To Bad News
- Don't Be Afraid
Sezon ogórkowy trwa w
najlepsze. Z tego względu i w moim odtwarzaczu goszczą letnie płyty.
Przypominam sobie te dawno niesłuchane (choć ta kręciła się u mnie z półtora
roku temu), lubiane i z latem się kojarzące. Dodatkowo przesłuchałem ostatnio
kilka płyt, które już obchodziły bądź za chwilę będą obchodzić urodziny. Tak, 2
sierpnia 1978 roku światło dzienne ujrzała druga płyta grupy Boston
zatytułowana Don’t Look Back…
Założycielem i liderem grupy jest świetny gitarzysta Tom Scholz. Historia Toma pokazuje jaką siłę ma muzyka i jak ona może być w życiu ważna. Otóż Scholz ukończył Institute of Technology w Bostonie. Jako świeżo upieczony inżynier podjął pracę w firmie Polaroid. Miał wspaniały umysł, odnosił wielkie sukcesy zawodowe, wymyślił i opatentował ponad dwadzieścia wynalazków. Jednak największą miłością Toma była muzyka. Po robocie grał namiętnie na gitarze, tak w domu jak i w okolicznych klubach. Większość zarobionych pieniędzy przeznaczył na urządzenie małego studia nagrań w piwnicy swojego domu. Zaszywał się tam komponując i eksperymentując z dźwiękiem. Od końca lat sześćdziesiątych powolutku dobierał sobie muzyków. Tak powstał zespół, który początkowo występował pod nazwą Mother’s Milk by ostatecznie nazwać się Boston (za namową managera Paula Aherna). W 1976 roku zespół wydaje debiutancką płytę zatytułowaną Boston, która osiąga ogromny sukces. W samych Stanach rozchodzi się w ponad szesnastomilionowym nakładzie. Po takim sukcesie zespół wziął się do pracy nad kolejnym albumem. Proces nagraniowy odbywał się w całości we wspomnianym już piwnicznym studiu Scholza. Nie obyło się jednak bez kłopotów. Po ulewie, jaka przeszła nad miastem, ów studio zostało kompletnie zalane. Co gorsze, zniszczeniu uległy też taśmy z dotychczas nagranymi utworami. Praca się opóźniała, a wytwórnia mocno naciskała grupę aby w końcu wydali nowy album. I w końcu, drugiego sierpnia 1978 roku ukazuje się drugi krążek, zatytułowany Don’t Look Back. Na marginesie dodam, że roboczy tytuł płyty to Arrival.
Płyta zawiera osiem utworów, a całość trwa niewiele ponad trzydzieści minut. Z tego nie był zadowolony Scholz, który chciał jeszcze dłużej pracować nad materiałem lecz pod naciskiem wytwórni uległ. W późniejszym czasie przeszedł batalię sądową z wytwórnią, którą wygrał.
Materiał na krążku utrzymany jest w bardzo podobnych klimatach co debiut. W książeczce wyraźnie zaznaczono, że do nagrania tej płyty nie użyto komputerów i syntezatorów. I rzeczywiście królują tu riffy gitarowe, które napędzają całą płytę.
Całość otwiera utwór tytułowy i od razu słychać, że to Boston. Fajne gitary i głos Brada Delpa. Pierwsza moja myśl? Lato, ciepły wiatr, radość i ta przestroga aby nie patrzeć wstecz. Tak, trzeba wspominać, ale nie można żyć jedynie przeszłością. Cieszmy się z nowego dnia i do przodu. Świetne zmiany nastrojów, utwór to zwalnia, to przyspiesza, fantastyczne melodie no i ta wszechobecna gitara. Nie dziwota, że utwór został hitem. Jest cudownie. Płynnie przechodzimy do króciutkiego, instrumentalnego, spokojnego, organowo-gitarowego The Journey. Ten jest wprowadzeniem do żywiołowego It’s Easy.
Oryginalnie stronę pierwszą zamykał A Man I’ll Never Be. Bardzo ładna ballada. Świetne, wielowarstwowe riffy i solówki Scholza plus wielkiej urody fortepian. Kiedyś ważna to była dla mnie piosenka, tekst idealnie oddawał moje uczucia. Głupio się zakochałem, a ona chciała kogoś innego, kogoś kim nigdy nie mogłem być. Boże kiedy to było, dziś się z tego śmieję, wtedy niemal koniec świata.
Druga strona jest wyraźnie słabsza od pierwszej. Zresztą sam Scholz to przyznawał twierdząc, że to wynik poganiania przez wytwórnię przez co są to nie do końca dopracowane piosenki. Co tu mamy? Optymistyczny Feelin’ Satisfied z klaskaniem, za którym niespecjalnie przepadam. Party, które jest kontynuacją utworu Smokin z debiutu. Jak wyszło? Niech każdy oceni sam, ale chyba trochę zabrakło tego ognia poprzednika.
Used To Bad News jest dla mnie najlepszym numerem strony B. Fajna melodia, dobre gitary i te organy, które w pewnym momencie wysuwają się na czoło (szkoda, że tak krótko). Całość zamyka Don’t Be Afraid. Niestety ponownie słabszy numer na płycie, niby dynamiczny ze świetnymi wokalami, ale jakoś nie do końca.
Pomimo kilku słabszych momentów
płyty słucha się naprawdę dobrze. Lubię ten krążek mimo wszystko. Może to
sentyment do starych czasów, a może wyraźne wspomnienie pobytu w Stanach (amerykańskie
stacje dość często nadawały utwory z tej płyty, sam krążek też tam kupiłem).
Chyba wolę debiut, ale dla takich utworów jak A Man I’ll Never Be, The Journey czy
tytułowego warto przynajmniej posłuchać tej płyty. Na skutek batalii z
wytwórnią trzeci album zespołu ukazał się dopiero w 1986 roku, ale to już inna
historia.
Chętnie przesłucham :) Lubię takie oldschoole
OdpowiedzUsuń