1. Nocny patrol; 2. Jestem kobietą; 3. To tylko tango; 4. French is strange; 5. Polskie ulice; 6. Eksplozja; 7. Zdrada; 8. Raz-dwa-raz-dwa; 9. Krakowski spleen; 10. Miłość jest jak opium
Z cyklu "Atrakcyjna Osiemdziesiątka"
W sobotę dotarła do nas
ta wiadomość. Nie żyje Kora Jackowska. Szczerze mówiąc wcale nie miałem zamiaru
wspominać o tym na blogu, a co za tym idzie opisywać jakiejś ich płyty.
Przekonała mnie Żona, powiedziała napisz coś, przecież to ważny dla ciebie
zespół. Dwa dni przed odejściem Kory słuchaliśmy z Żoną płyt Maanamu, jednocześnie rozmawiając o jej stanie zdrowia. Chcieliśmy raz jeszcze obejrzeć
ją na żywo. Niestety, sobotni poranek rozwiał te marzenia…
I nie będę się tu zagłębiał w historię zespołu czy dogłębną analizę poszczególnych piosenek. To raczej moje wspomnienia i ukłon w stronę tak wspaniałego zespołu.
Odkąd pamiętam, Nocny Patrol był w naszym domu na winylu. Znając życie, to Tato załatwił gdzieś tę płytę, z czego wraz z Siostrą byliśmy bardzo zadowoleni. W szczególności ona, starsza ode mnie, ze starszym towarzystwem, słuchającym namiętnie Republiki, Perfectu, Lady Pank, Kombi czy właśnie Maanamu. Pamiętam jak przychodziły całe bandy znajomych posłuchać tego albumu. Przeżywali to niesamowicie, tańczyli, skakali, w końcu smucili się i utyskiwali nad szarym losem młodego człowieka, któremu przyszło żyć w czasach PRLu.
Moje pierwsze spotkanie z zespołem? Oczywiście radiowa Trójka. Oj nagrywało się te piosenki. Z kolei moje pierwsze spotkanie na żywo? To chyba początek lat dziewięćdziesiątych, po tym jak wrócili po dłuższej przerwie. Pamiętam jak byłem zafascynowany wyglądem i charyzmą Kory. Odtąd zawsze kojarzyć mi się będzie z zębami, czerwoną szminką, ciemnymi okularami i miniówką.
Wróćmy do lat osiemdziesiątych. Placek hyc na gramofon, nieprawdopodobny szum rozbiegówki i początek utworu tytułowego. Towarzystwo snuje się leniwie po pokoju w naszym malutkim mieszkanku. Kilka osób tłoczy się na jeszcze mniejszym balkoniku, paląc papierochy. Gdzie byli nasi Rodzice? Nie pamiętam. Ale sąsiedzi słuchali Maanamu razem z nami. Chwilę później Jestem kobietą. Piosenka, która podobno miała się wcale nie znaleźć na tej płycie. Całe szczęście, że stało się inaczej, ale ma tu skrócony tekst. Oryginalny zawierał jeszcze jedną zwrotkę. Przepiękny, mocny tekst i tak samo fascynująca muzyka. Aha, przypomniało mi się, że początkowo ten utwór miał nosić tytuł Wojna. Gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych miałem nieprawdopodobną jazdę na ten kawałek. Grałem go ciągle i ciągle.
To tylko tango. No o tym utworze pisać chyba nic nie trzeba, te werble mówią wszystko. Jeden z ulubionych mojej kochanej Żonki. Czy ja mówię „To mało, to mało…”? Nie, absolutnie.
Początkowy tytuł płyty brzmiał French is strange. Zmieniono go w ostatniej chwili na Nocny patrol i chyba dobrze. Osobiście nie przepadam za kawałkiem French is strange choć jakoś tragiczny przecież nie jest.
Zamyślona młodzież lat osiemdziesiątych. To utyskiwanie, o którym wspominałem. Ta ciężka atmosfera wisiała w pokoju przy utworze Polskie ulice. To basisko przytłaczało, za oknem szarość, brak perspektyw i zagubienie. Kapitalny numer choć nieprawdopodobnie dołujący. Ale chwilę po min przychodzi Eksplozja, z tymi odgłosami morza w tle (przynajmniej ja to sobie tak od zawsze interpretowałem). No i tu mamy kapitalne saksofonowe wstawki w wykonaniu Andrzeja Olejniczaka. Kolejna perła z mocnym, wspaniałym tekstem. Buntownicza Zdrada, w której z każdym słowem Kora jest coraz bardziej wkurzona. A chwilę po niej Raz-dwa-raz-dwa. No przy tym to był taniec do utraty tchu. Sam pamiętam jak biegałem po kanapach i fotelach przez co potłukłem Mamie wazon. Były bęcki.
No i dochodzimy do absolutnego killera, nie tylko tej płyty, ale całej dyskografii Maanamu. Krakowski spleen. To chyba każdy z nas słyszał przynajmniej raz w życiu. To był pierwszy utwór jaki włączyłem w sobotni poranek gdy dotarła do mnie ta wiadomość. Cudo, które już zawsze będzie w moim sercu.
Album zamyka Miłość jest jak opium ze wspaniałą linią basu i tą rozmarzoną gitarą.
Proszę zobaczyć,
dziesięć utworów, a wszystkie nieprawdopodobnie wspaniałe. Wspaniałe muzycznie
jak i w warstwie tekstowej. Niepowtarzalny tandem Jackowskich, który stworzył
jedno z najlepszych dzieł w polskiej muzyce rockowej. Tak, te czasy już nie
powrócą. Młodzież miała wtedy niewielkie perspektywy, ale polską muzykę mieliśmy
wspaniałą czego dowodem jest chociażby ten album. Dla mnie moc wspomnień,
rodzinnego domu, zapachów, tandetnych ubrań i szarości blokowisk. Dobrze że
mieliśmy takie płyty. Notabene winyl został zajechany.
Ostatni raz widziałem
Maanam chyba w roku 2003, na koncercie w Łodzi. Staliśmy z Żoną przy samej
scenie, podziwiając urodę (Kora) i talent Państwa Jackowskich. Dziękuję Wam
kochani za wszystko i do zobaczenia po drugiej stronie.
Ich najlepsza płyta, zdecydowanie. Szczególnie pierwsze 2 utwory są niesamowite. Klimat miażdży.
OdpowiedzUsuńU mnie też niedługo pojawi się Maanam, wiadomo z jakiej okazji. W sumie już mógłby być, ale trzymam się tego kilkudniowego odstępu ;)
„Młodzież miała wtedy niewielkie perspektywy, ale polską muzykę mieliśmy wspaniałą…”. W pełni zgadzam się z tą opinią. W latach 80-tych byłem nastolatkiem i pamiętam jak wtedy wyglądał nasz kraj. Ale to chyba właśnie wtedy powstało chyba najwięcej płyt, które śmiało można nazwać „kamieniami milowymi polskiego rocka”. Zresztą jak przeglądam kolekcję swoich płyt, to wydawnictwa polskich artystów z tego okresu zajmują całkiem sporo miejsca.
OdpowiedzUsuńDodam jeszcze jedną kwestię. Śmierć Kory spowodowała istny wysyp komentarzy, wspomnień itp. I to nie dziwi. Ale tylko nieliczni napisali, że za sukcesami Maanamu stali wspólnie Kora i Marek Jackowski. Pan był jednym z nich. Dziękuje, że nie zapomniał Pan o tym artyście. Może się mylę, ale wydaje mi się, że coraz więcej osób zapomina o Panu Marku. Upływ czasu robi, niestety, swoje.
Pozdrawiam Adam
Oj dobry to był album, wręcz wyjątkowy … Chociaż mój pierwszy prawdziwy kontakt z winylową płytą Maanamu to raczej „Mental Cut.” Pamiętam moment, gdy kupowałem go w najlepszym sklepie muzycznym w mieście. Prosta okładka, eteryczny zapach muzyki, szeleszczące foliowe etui na płytę, delikatne kładzenie krążka na adapterze Unitra Fonica „Emanuel G-902” (może jeszcze ktoś pamięta ten model?). I niepokój, czy podczas uruchamiania igła aby nie porysuje płyty, bo gramofon miał niestety tendencję do rysowania. Ale ten dźwięk czarowny…
OdpowiedzUsuńByła końcówka 1985 roku, wtedy też razem z Maanamem nabyłem (co może obecnie bawić) „Kombi 4” – bodaj najciekawszy album tej grupy z Jerzym Piotrowskim na bębnach (z nostalgicznym „Szukam drogi”). Na pewno w obu przypadkach zadecydował bardzo wyrazisty bas, lubię gdy jest słyszalny, a nie stanowi drugorzędnej przystawki do muzyki. A w „złotej epoce” Maanamu słychać rękę Bogdana Kowalewskiego. „Polskie ulice”,„Lipstick on the glass”, „Zdrada” czy „Lucciola” nie brzmiałaby tak gdyby nie jego gitara basowa. Mój ulubiony Lech Janerka mawiał, że grając na tym instrumencie trzyma się w garści cały zespół i ma sporo racji…
Ale wracając do Maanamu. Dla mnie znakiem firmowym tego zespołu był „Kreon” z niepokojącym tekstem i nieco złowieszczą muzyką. Do tego pyszny, mroczny teledysk nakręcony gdzieś na Księżym Młynie w Łodzi. I ten tekst, wysyczany/wyskandowany przez Korę – „Co to za dom, fundamenty w nim drżą… Jestem twardym diamentem, ty go tylko szlifujesz.” Płyty Maanamu z lat 80-tych miały w sobie coś, co bardzo cenię. Trwały ok. 35-37 minut ale zawierały tyle treści ile trzeba, były dopracowane, nie dłużyły się. Tam po prostu nie ma zbędnych nut. Po jednym wysłuchaniu mogło pójść drugie i wcale to nie nużyło, czego niestety nie można powiedzieć o obecnych płytach CD z 78 minutami niekoniecznie przemyślanej muzyki. Marek Jackowski powiedział kiedyś w programie poświęconym polskiej muzyce rockowej, że prawdziwa muzyka płynie z serca i tak trzeba ją grać. Bo jeżeli grasz tylko dlatego bo tak gra twój ulubiony zespół z Seattle lub Manchesteru, to ona jest wtórna i nie pozostanie w pamięci…
PS. Wartościowy wpis, bez niepotrzebnego patosu i ocen których pełno na każdym portalu – Kora pewnie by tego nie chciała. Pewnie skomentowałaby obecny zgiełk słowami piosenki: „Lawina ruszyła, szkoła dom i praca, zakazy nakazy: bądź taka, nie bądź taka.” Wypada podziękować za piękną i wartościową muzykę w trudnych latach osiemdziesiątych…
Pozdrawiam serdecznie, Leszek
Drogi Leszku, czytając Twoje wpisy zastanawiam się czy sam nie powinieneś założyć bloga muzycznego. Masz wiele wspomnień i bardzo ciekawie o nich opowiadasz. No, śmiało ;-)
UsuńCo do Kombi 4, to popełniłem już na blogu wpis dotyczący tejże płyty. Świetna bez dwóch zdań. Pozdrowienia.
Oj nie jestem pewien, czy miałbym na tyle odwagi i cierpliwości, aby systematycznie dokonywać wpisów :-) W pewnym stopniu prowadzenie bloga to redagowanie czasopisma branżowego. Może kiedyś podejmę ten trud, pod warunkiem jednak, że udałoby wymyślić inną formułę na pisanie.
UsuńDrogi Szymonie, walorem Twojego bloga jest to, że nie stanowi zbioru tradycyjnych recenzji płytowych okraszonych notą w granicach 1-10 punktów. To bardziej wyborny „Literacko-Muzyczny Kantor Wymiany Myśli i Wrażeń” (mam nadzieję że Pan Andrzej Garczarek wybaczy mi to zapożyczenie; ktoś pamięta tę audycję?), w którym nadrzędna rola przynależy wspomnieniom, skojarzeniom i nastrojowi związanemu z konkretną płytą. Zmusza także czytelnika do snucia własnych myśli i refleksji.
Wspomnienia o „Kombi 4” przyznaję nie zauważyłem, ale ten brak już naprawiłem. W wolnej chwili może uda mi się skreślić kilka słów komentarza. Mam sporo sentymentu do tego albumu. Na razie cieszę się, że znalazło dobre słowo na temat „Szukam drogi.” To naprawdę godny zapamiętania utwór.
Pisząc z lekkim przymrużeniem oka o tym zespole miałem w pamięci uroczą książkę Przemka Jurka „Kochanowo i okolice”, w której główny bohater (muzyk z kategorii death metal) wspomina swoją fascynację „starym dobrym Kombi.” Nawiasem mówiąc, niespodziewanie dobra w czytaniu powieść…
Pozdrawiam serdecznie, Leszek