- Perhaps Next Record
- Viva Boma
- Nog Verder
- Boehme
- Flamboya
- In Lulu
- L'idiot Leon
- Ixelles
Dziś lądujemy w Belgii. Zajrzałem do mojego kajecika z datami, a tam jak byk stoi, że 18 listopada 1976 roku, światło dzienne ujrzała ta właśnie płyta. Pomyślałem dlaczego by nie zaprezentować jej w moim muzycznym pamiętniku. Viva Boma to drugi album w dorobku tego zespołu. Zaznajamiając się z tym krążkiem, wyraźnie usłyszymy inspiracje takimi grupami jak Magma, ZAO czy Henry Cow, które to zespoły w szczególności uwielbiał Daniel Schell, założyciel zespołu COS. Ale nie trudno nie zauważyć tu też ogromnego wpływu zespołów ze sceny Canterbury. Dodatkowo, dla wokalistki COS (Pascale Son) inspiracją była Urszula Dudziak…
Dla mnie jeden z lepszych albumów lat
siedemdziesiątych z poletka szerokorozumianego progrocka. Silne wpływy sceny
Canterbury, którą bardzo lubię, powodują, że słucha się tego bardzo dobrze. Nieprzekombinowana,
świetne zagrana i wyprodukowana płyta. Z każdym następnym przesłuchaniem tylko
zyskuje. Kompakt kupiłem pod koniec lat dziewięćdziesiątych i do dziś smakuje
wybornie. Przynajmniej w moich uszach.
Co oznacza słowo Boma?
Grupa niejako bawi się tu z odbiorcą. Bo w dialekcie belgijskim ów słowo można
przetłumaczyć jako babcia, ale to także nazwa miasta w Demokratycznej Republice
Konga (swego czasu Kongo było belgijską kolonią). Zabawę słowem zdają się
potwierdzać fotografie. Okładka to hipopotamy, które jednoznacznie kojarzą się z
Afryką, natomiast tylna część okładki przedstawia grupowe zdjęcie, na którym
centralną postacią jest babcia.
Pisałem we wstępie o
inspiracjach lecz gdy włączy się ten album pierwszy utwór (Perhaps Next Record)
jako żywo brzmi jak coś z poletka krautrocka. W tym krótkim utworze muzycy nałożyli wiele efektów specjalnych, tak na instrumenty klawiszowe jak i na gitarę, która brzmi
niczym sitar. Dało to ciekawy efekt. Chwilę później mamy zmianę klimatu. Piosenka tytułowa za sprawą
bębnów, przenosi nas do afrykańskiego buszu. Pojawia się głos Pascale,
pulsujący bas oraz fajne zagrania gitarowe i fortepianowe.
Nog Verder to pięknej
urody ballada (przynajmniej w pierwszej części jej trwania). Powolna,
niespieszna, z przepięknym Fenderem na czele. Po pewnym czasie przyspiesza,
wchodzą organy i mocniejsza gitara. Świetny kawałek. Boehme jest bardziej zdecydowany
od poprzednika. Mocne wejście od samego początku, niepokojący klimat uzyskany
dzięki gitarze i organom. Plus znakomicie brzmiące wokale, które pojawiają się
w okolicach drugiej minuty.
Niemal ośmiominutowa
Flamboya to doskonała mieszanka zeuhl i Canterbury, ze zdecydowaną przewagą tego
drugiego. Kapitalne melodie, niesamowita atmosfera i jeszcze lepsza praca
poszczególnych instrumentów, włączając w to głos Son. Ten utwór jest taki
narkotyczny, wciągający, hipnotyzujący.
Znakomite In Lulu, ze świetną gitarą i uderzeniami bębnów. Zbliżamy się do końca tego albumu. Ale
po drodze usłyszymy jeszcze najdłuższą propozycję na tej płycie w postaci L’idiot
Leon. Początek to bez wątpienia inspiracja niesamowitą postacią (a raczej jej
stylem gry na klawiszach) sceny Canterbury, którą niewątpliwie jest Dave
Stewart. Później bardzo dobre wokale, „brudna” gitara i powracające klawisze. Ten utwór to taka mieszanka Hatfield and the
North, Gilgamesh i może National Health (o wszystkich pisałem już na blogu).
Świetny numer, w którym sporo się dzieje, a całość smakuje wybornie (chociażby świetne
partie oboju, fletu i klarnetu)
Album zamyka Ixelles.
Podobno utwór został zainspirowany alchemią. Proszę posłuchać tej rozmarzonej gitary,
której cudownie wtóruje wiolonczela. No i piękny głos Pascale. Bardzo ładne
zamknięcie tej płyty.
W wydaniu kompaktowym
mamy jeszcze dodatkowe cztery utwory (w tym wersję demo Nog Verder). Utrzymane
raczej w niespiesznej konwencji, ale niczym nie odstające od utworów z
podstawowego zestawu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz