ACT I: Sea Borne - Liberator Of Minds - Dance Of The Bacchantes
ACT II: The Mountain - The Invocation - The Forest - Psychopomp
Sześć lat kazał nam czekać ten fenomenalny duet na nowy album. Z drugiej strony, nawet nie wiem kiedy te sześć lat zleciało. W kręgach moich znajomych zainteresowanych muzyką, ale przede wszystkim w Internecie można wysłuchać i przeczytać wiele opinii na temat najnowszego krążka DCD. I przyznam, że jest spory rozrzut. Jedni uważają, że to płyta genialna, inni, że okropna i jedna z najgorszych w ich karierze. Jak mantra pojawia się też jeszcze jeden zarzut, że płyta jest za krótka bo trwa mniej więcej trzydzieści sześć minut…
Pamiętam ogromne podniecenie, które towarzyszyło mi bodaj w 2011 roku po ogłoszeniu, że zespół się reaktywował, a następnie po ogłoszeniu, że wyda płytę. Gdy po kolejnych sześciu latach doszły nas słuchy, że niebawem światło dzienne ujrzy ich kolejny album zatytułowany Dionysus, ucieszyłem się ogromnie. Jednak nie wiem dlaczego jakoś nie skakałem pod sufit. Może spowodowane to było tym, że w roku 2018 zbyt dużo płyt, na które czekałem z niecierpliwością, sromotnie mnie zawiodła. Nie chciałem rozbudzać w sobie wielkich nadziei aby ponownie z równie wielkim hukiem nie zlecieć na przysłowiowy pysk.
Pamiętam ogromne podniecenie, które towarzyszyło mi bodaj w 2011 roku po ogłoszeniu, że zespół się reaktywował, a następnie po ogłoszeniu, że wyda płytę. Gdy po kolejnych sześciu latach doszły nas słuchy, że niebawem światło dzienne ujrzy ich kolejny album zatytułowany Dionysus, ucieszyłem się ogromnie. Jednak nie wiem dlaczego jakoś nie skakałem pod sufit. Może spowodowane to było tym, że w roku 2018 zbyt dużo płyt, na które czekałem z niecierpliwością, sromotnie mnie zawiodła. Nie chciałem rozbudzać w sobie wielkich nadziei aby ponownie z równie wielkim hukiem nie zlecieć na przysłowiowy pysk.
Płyta dotarła w zeszłym tygodniu, miałem kilka ładnych dni na przesłuchania, krążek kręcił się w odtwarzaczu wielokrotnie. Przyznam się do tego, że po pierwszym odsłuchu moje wrażenia były ambiwalentne. Materiał zawarty na płycie nie zachwycił, ale jednocześnie nie było załamki, a w moim przypadku i po tak wielu rozczarowaniach w ostatnich latach innymi płytami, to dobry znak. Bo jeżeli muzyka nie odrzuca to znaczy, że przynajmniej ją polubię.
Chyba większość z nas wie lub mniej więcej orientuje się, kto to taki Dionizos? Przynajmniej mam taką nadzieję. Dlatego nie będę tu opowiadał o synu Zeusa i śmiertelniczki. Wspomnieć jednak należy, że Brendan Perry bardzo dużo czytał na temat naszego bohatera, przez lata kolekcjonował także instrumenty potrzebne do nagrania tej płyty. Dlatego na płytę musieliśmy czekać tak długo. Jak mówi sam Perry, książką która była główną inspiracją do stworzenia płyty było dzieło Nietzschego zatytułowane Narodziny tragedii. Czytał ktoś? Ja owszem, ale dawno temu i niewiele pamiętam. Kult Dionizosa oraz ewolucja mitologii to główne motory napędowe tego albumu. Wiele opinii, które słyszałem bądź czytałem mówi, że za mało na tej płycie głosów brytyjsko – australijskiego duetu, w szczególności głosu Lisy Gerrard. Ale takie było właśnie założenie Brendana aby indywidualne głosy zastąpić greckim chórem.
Album podzielono na dwa akty. Pierwszy zawiera trzy kompozycje, natomiast drugi (bardziej piosenkowy) cztery utwory.
Pierwsza czynność gdy płyta dotarła, to oczywiście rozfoliowanie jej, co w moim przypadku jest nie lada rytuałem. Uważnie zdjąć sticker, który po chwili wędruje na okładkę płyty. No i te digipacki, których szczerze nie trawię. To pierwsza płyta DCD w takim wydaniu, którą mam w kolekcji, a mam całą dyskografię. Nawet poprzednią Anastatis zdobyłem w Stanach w normalnym pudełku. Ale nic to. W środku, prócz samej płyty, szczątkowe informacje o miejscu nagrywania płyty czy projekcie okładki. Zero książeczki, myślałem, że mnie szlag trafi. Dopiero przy czwartym przesłuchaniu odkryłem, że jednak w przedniej części okładki jest szczelinka, w której kryje się „książeczka”. To raptem dwie kartki, na których prócz tytułów utworów, jednej fotografii i dedykacji dla Franka Lovece nic nie ma. Słabe to okrutnie. No dobrze, krążek hyc do odtwarzacza, tyłek na fotel i jedziemy.
Po naciśnięciu Play witają słuchacza odgłosy wiatru i morza. Po czym bębny oraz instrumenty ludowe, a później wspomniane chóry. Od pierwszych chwil słychać, że to Dead Can Dance. Choć Sea Borne wciągnął mnie natychmiast to ciągle czekałem na śpiew Lisy lub Brendana. Niestety nie doczekałem się. No, jakimś erzacem mogą być te chóry. Liberator Of Minds od pierwszych chwil przeniósł mnie do dżungli, która niczym oaza wyrasta na środku pustyni. Jednak aby Państwa nie zmylić, to klimaty bliskowschodnie biorą tu górę. Ostatnia część pierwszego aktu nosi tytuł Dance Of The Bacchantes. Bachantki kojarzą się natychmiast z tragedią Eurypidesa, właśnie tak zatytułowaną. I muzyka w pełni oddaje ten orgiastyczny taniec, który odbywał się na cześć Dionizosa.
Jako się rzekło, akt drugi, trwający niemal dziewiętnaście i pół minuty, zawiera w sobie cztery utwory. Rozpoczyna go The Moutain czyli singiel promujący ten album. Przyznam, że gdy usłyszałem go po raz pierwszy nie powalił mnie, ale bardzo zaciekawił i był dobrym prognostykiem do nadchodzącej płyty. Tu pojawia się głos Brendana, a w tle wspaniale towarzyszy mu Lisa.
W kolejnym The Invocation górę bierze głos Lisy, który pięknie wprowadza słuchacza w ten utwór. Ale i chóry dają tu o sobie znać, nawet w pewnym momencie zaczynają dominować. Bardzo fajny, klimatyczny utwór, który przeniósł mnie do antycznego świata. Dalsza część płyty nieco straci na wartości. Zaśpiewy Perry’ego irytują. Te wszystkie aj ja jaj sprawiają wrażenie braku pomysłu na wykorzystanie wokali. Sytuację ratuje muzyka (choć trochę monotonna) oraz chóry, które znowu dodają tu nieco mistycznego posmaku. Zamknięcie albumu to chyba najsłabsze ogniwo tego wydawnictwa. Straszna monotonia, a wręcz nuda. Chciałoby się czegoś więcej. Za pierwszym razem czekałem na dalszą część, ale okazało się, że nic dalej nie usłyszę bo to koniec płyty. Trochę szkoda.
Konkludując. Zabrzmi to może dziwnie, ale po kilkunastokrotnym
wysłuchaniu tego albumu mam sprzeczne odczucia. Raz fascynuje mnie ACT I, a
nudzi drugi, by przy kolejnym przesłuchaniu było całkiem na odwrót i wtedy akt
pierwszy wydaje mi się zlepkiem motywów z poprzednich płyt zespołu, a akt „piosenkowy”
jest mistycznym doznaniem. Ale to chyba dobry znak ponieważ w moim odczuciu Dionysus
jest swego rodzaju samograjem bo świetnie umila te ponad pół godziny. No
właśnie zarzut, że płyta jest krótka. Przecież większość albumów zespołu i to
tych najlepszych, trwała w okolicach trzydziestu kilku minut więc… Dionysus na
pewno nie jest jedną z najlepszych pozycji w dyskografii zespołu. Wiadomo,
pierwszy album był macaniem tematu, drugi i trzeci arcydziełami, czwarty i piąty
bardzo, bardzo dobrymi płytami. Później było różnie. Dionysus plasuje się gdzieś
w połowie stawki. Jednak dla mnie najważniejsze jest to, że nie odrzuca i na
pewno będę do niego wracał. Duet Perry-Gerrard nie zawiódł, ale na pewno stać
ich na wiele więcej…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz