środa, 22 maja 2019

Jan A.P. Kaczmarek/Orkiestra Ósmego Dnia - Czekając Na Kometę Halleya (1985)

  1. Czekając na kometę Halleya
  2. Warkocz
  3. Spadanie
  4. Brzeg
  5. Polonez
Dziś maiła być całkiem inna płyta, ale jak zwykle życie pisze własne scenariusze. Wczoraj zmarł Rosław Szaybo, znakomity Artysta, autor między innymi bardzo wielu okładek płyt. Do najbardziej znanych należą chociażby te takich zespołów jak Judas Priest, The Clash czy Soft Machine. Ale prezentowanie na blogu którejś z tych znanych wydało mi się szalenie banalne i proste. Bo przecież Pan Rosław, prócz tych zagranicznych, stworzył również całą masę okładek dla wykonawców polskich. I dziś jeden z takich albumów. Fenomenalny Kaczmarek z Orkiestrą ósmego dnia…
Pierwotnie wspomniana orkiestra to były dwie osoby. Prócz Jana A.P. Kaczmarka w jej skład wchodził gitarzysta Grzegorz Banaszak. Sam lider grał zaś na fidoli Fiszera. To niezwykły instrument będący pewnego rodzaju odmianą cytry. Na własne potrzeby Kaczmarek przebudował ten instrument, usuwając między innymi klawiaturę, a pozostawiając jedynie struny. Do gry na tym cudzie używał dwóch smyczków. Fidela Fiszera stała się znakiem rozpoznawczym Pana Jana gdyż właściwie nikt na świecie nie grał wtedy na tym instrumencie. Tę pomysłowość, ale przede wszystkim jego grę doceniła tak Europa jak i Ameryka, w których sporo koncertował. Późniejszą tego konsekwencją była emigracja Kaczmarka za ocean. Będąc w Stanach, porzuca fidelę Fiszera by skoncentrować się na muzyce symfonicznej. Tworzy muzykę filmową i w końcu otrzymuje Oskara. Ale to przecież wszyscy wiemy.
Czekając na kometę Halleya to czwarty album w dorobku Orkiestry i chyba ten najbardziej cenię. A może to tylko rodzaj sentymentu? Wszak ta konkretna płyta trafiła do mego domu w drugiej połowie lat osiemdziesiątych i bardzo często była odtwarzana. W składzie ją nagrywającym prócz Kaczmarka (który gra tu też na syntezatorach, fletach oraz niewkaczu) i Banaszka, znalazł się również Maciej Talga, który podobnie jak Banaszak, zagrał na gitarach. Gościnnie zaśpiewała też sopranistka Ewa Iżykowska. 
Kto pamięta ten szał na kometę Halleya, właśnie w połowie lat osiemdziesiątych? To wtedy zbliżyła się do Ziemi na odległość 150 milionów kilometrów, a sonda Giotto dostarczyła nam wielu ciekawych danych dotyczących tej komety. Pamiętam, że mój Tato miał wtedy koszulkę z napisem kometa Halleya.

Dobrze, przejdźmy w końcu do płyty i muzyki. Mamy tu pięć kompozycji o czasie trwania od 4:47 do ponad siedemnastu minut. A sama muzyka to sporo improwizacji, to (jak wspominał sam Kaczmarek) wyraz stanu duszy tamtych czasów.
Całą przygodę rozpoczyna utwór tytułowy. I natychmiast uderza nas mrok, samotność, niezbadany ogrom kosmosu. Miarowe uderzenia i syntezatorowe tła tworzą niesamowity klimat zadumy, zamyślenia i wyczekiwania na nadprzyrodzone zdarzenie.
Kolejny, zatytułowany Warkocz, kontynuuje stan napięcia, pewnego niepokoju i czyni to przy pomocy fidoli Fiszera, której dźwięki są zimne i ostre. Ale po dwuminutowym wstępie wizerunek utworu ociepla nieco fantastyczna gitara akustyczna. I tu pojawia się też Iżykowska ze swoim sopranem – dogłębnym, przeszywającym. No i ten jej śmiech – demoniczny, trafiający w punkt. Kolejna znakomita pozycja na tym albumie.
Spadanie. Spokój buduje tu gitara akustyczna oraz syntezatorowe tła. Fidela Fiszera natomiast, mimo że spokojna, dostarcza nam wrażeń smutku, końca czegoś. W końcowej fazie trwania utworu pojawia się delikatny śpiew pani Ewy.
Czas na mojego faworyta. To utwór zatytułowany Brzeg. Chyba najbardziej liryczny, delikatny. Choć zaczyna się niezwykle mrocznie i ponuro, to z każdą sekundą zabiera nas w nieznane krainy. I tylko wyobraźnia słuchacza zdecyduje co to będą za krainy. Cudowne obrazy tworzą tu gitary akustyczne i przepiękny flet. Baśniowy klimat. Mogę tego utworu słuchać bez końca. Wyłazi tu jak nic mój romantyzm. Jak dochodzi przepiękny sopran Iżykowskiej jestem w siódmym niebie.
Całość zamyka „długas” w postaci kompozycji zatytułowanej Polonez. Wyraźnie słychać w nim naszą słowiańską duszę. Rozpoczyna się syntezatorowym intro, do którego w pewnym momencie dołącza flet oraz głos pani Ewy. Taki stan rzeczy trwa nieco ponad pięć minut, po czym wchodzą miarodajne dźwięki kojarzone właśnie z naszym tańcem narodowym. Do tego dołącza fidela Fiszera, a to wszystko nosi znamiona przygnębienia, dołu niesamowitego. Słuchając tej kompozycji mam przed oczami obrazy z polskich filmów i tę szarość wczesnowiosennych roztopów, jakieś pola, płynie rzeka, wroniska oraz cała masa błota, beznadziei i szarości. I tak przez kolejne dziesięć minut, po czym elektronicznie przetworzone głosy kończą tak utwór jak i całą płytę.


Tak, Czekając na kometę Halleya to dość dołująca i ciężka muzyczna opowieść, która jednocześnie potrafi niebywale zaintrygować i zafascynować słuchacza. Każde kolejne przesłuchanie wciąga coraz bardziej, wrastamy w tę opowieść, stajemy się jej bohaterami. Zdecydowanie polecam słuchać tego materiału po zmroku, wtedy dopiero można poczuć wręcz obcowanie z czymś nieziemskim. Fenomenalna płyta.
PS. Panie Rosławie – dziękuję i do zobaczenia po drugiej stronie.

2 komentarze:

  1. Ja niedawno szukałem jakiś nowych wokalistów, których mógłbym czasem posłuchać i muszę przyznać, że bardzo wpadły mi w ucho piosenki od PachYa. Mało znana wokalistka, ale moim zdaniem robi naprawdę dobrą muzykę

    OdpowiedzUsuń