Nawet w najgłębszych
snach nie sądziłem, że kiedyś będzie mi dane wysłuchać jednej z ukochanych płyt
życia na żywo. A jeszcze w wykonaniu samego kompozytora? Nie, to już na zawsze miało
pozostać tylko marzeniem. A jednak, okazuje się, że warto mieć marzenia i w nie
wierzyć. Przykładem koncert Steve’a Hacketta, na którym między innymi obszerne
fragmenty płyty Spectral Mornings. Ale zanim dojdę do samego koncertu jeszcze
dwa słowa, ale też związane z muzyką…
Od wielu lat w każdą niedzielę o 22-ej słucham audycji w poznańskim Radiu Afera. Ta zwie się Nawiedzone Studio i prowadzi ją Andrzej Masłowski. Pasjonat muzyki, człowiek posiadający nie tylko ogromną kolekcję płyt, ale i taką samą wiedzę muzyczną. I choć nasze gusty muzyczne często są do siebie w mocnej opozycji, to pasja z jaką pan Andrzej o muzyce opowiada, powoduje, że jestem wiernym słuchaczem. Bo kto jak nie taki człowiek zachęci mnie do poznania czegoś nowego, nawet tych gatunków z którymi mi nie po drodze. Do brzegu. Pan Andrzej ma w Poznaniu sklep z płytami i nie mogłem tam nie zajrzeć, poznać osobiście, uścisnąć dłoń, podziękować za radiową robotę i oczywiście kupić jakiś album czy dwa. Zaszedłem więc na chwilę. Z chwili zrobiły się ze dwie godziny, ale Maseł jest takim wspaniałym gadułą, że nie da się ot tak wejść, powiedzieć dwóch zdań i cześć. Oczywiście tematem przewodnim był wieczorny koncert Hacketta, ale i wiele innych ciekawych tematów poruszyliśmy. No i w trakcie rozmowy ujawniła się zła wiadomość. Pan Andrzej likwiduje sklep. Kolejny mały punkt z muzyką, prowadzony przez wielkiego pasjonata ginie z mapy Polski. Bardzo jest to przykre. Mam nadzieję, że to nie jest ostateczna decyzja.
Dobrze, przejdźmy do
samego koncertu. Ten miał się rozpocząć o godzinie 20-ej w pięknej Sali Ziemi, mieszczącej
się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich. Na miejscu zameldowałem się
pół godziny przed czasem. Zająłem miejsce i oczekiwałem na magiczny występ. A
ten zdecydowanie taki był. Sala zapełniała się.
Dosłownie dwie po dwudziestej wybrzmiały pierwsze dźwięki utworu Every Day, który pierwotnie otwiera album Spectral Mornings. Powiem tak, na tyle byłem zszokowany, że nie było ani moich sławetnych "ciarów" na plecach ani łezki w oku. Po prostu mnie zamurowało. Utwór został tak kapitalnie zagrany, że tylko ów wmurowanie mogło mieć miejsce. Znakomite harmonie wokalne, kapitanie napędzający całość bas i oczywiście gitara Steve’a. Powtórzę to. Nie mogłem uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Mogłem umierać.
Po tak cudownym wprowadzeniu Steve zaprezentował zebranym fanom trzy utwory z najnowszej płyty At The Edge Of Light. Były to kolejno Under The Eye Of The Sun, Fallen Walls And Pedestals oraz Beast In Our Time. Nie muszę chyba dodawać, że zostały zagrane po mistrzowsku. Ale ja wciąż byłem głodny kompozycji ze Spectral Mornings. I oczywiście doczekałem się. Naprawdę nie sposób oddać słowami tego co się usłyszało. Zagrali The Virgin And The Gipsy, instrumentalną wersję Tigermoth, o którym to utworze Steve nieco nam opowiedział. Dalej publiczność wysłuchała nieziemskiej wersji Sectral Mornings, po której były jeszcze The Red Flower Of Tachai Blooms Everywhere oraz Clocks - The Angel Of Mons. A ja ciągle byłem w tym śnie, w tej muzycznej hipnozie, z której nie mogłem się wyrwać, zbudzić. Między nami mówiąc wcale nie chciałem się budzić. Ale w pewnym momencie byłem na siebie zły. Na każdym koncercie mam wspaniałe ciarki, za chwilę łzy, później ponownie ciarki, a tu nic. Po ostatnich dźwiękach Clocks Steve zaprosił obecnych na dwudziestominutową przerwę, a po niej…
Po niej w całości poszedł album Selling England By The Pound. I mam wrażenie, że to właśnie na tę część w szczególności czekała publiczność. Wyraźnie było widać poruszenie zgromadzonych, to się wyraźnie dało wyczuć. O płycie chyba nie musze opowiadać. Czy odegrano ją jeden do jeden? Właśnie nie, pojawiło się wiele smaczków aranżacyjnych jak chociażby znakomity jazzowy wtręt w I Know What I Like (In Your Wardrobe) czy kapitalny saksofon w Firth Of Fifth. No właśnie, zatrzymajmy się na chwilę przy tym ostatnim. To właśnie tu coś się we mnie odblokowało i pojawiły się wspominane ciarki, dosłownie aż mną wstrząsnęło. Coś w środku puściło, dosłownie nie posiadałem się ze szczęścia. Po wybrzmieniu Aisle Of Plenty mogłem umierać po raz drugi.
Ale Steve z kompanią nie dali na to żadnej szansy. Po burzy oklasków zapowiedział numer, który pierwotnie nie zmieścił się na płytę Selling England By The Pound. Naturalnie mowa o Deja Vu. Ten utwór oczywiście znamy, Hackett nagrał go z wokalną pomocą Paula Carracka i zamieścił na płycie Genesis Revisited. Ciekawy byłem jak zaśpiewa to Nad Sylvan. Głos chwilami ma bliźniaczo podobny do głosu Petera Gabriela. Zaśpiewał fantastycznie, przez chwilę można było przekonać się jakby ten utwór mógł wybrzmieć gdyby został wtedy, te czterdzieści parę lat temu, nagrany i zamieszczony na płycie. W trakcie trwania Deja Vu poryczałem się, Steve zagrał solo tak, że nie mogłem wytrzymać. Coś cudownego, mogłem umierać po raz trzeci. Ale widziałem, że ogromne wzruszenie towarzyszyło nie tylko mnie. Wielu ocierało łzy. Moc muzyki jest niezmierzona.
Na koniec poszło Dance On A Volcano ze „Sztuczki”. Po tym panowie ukłonili się i zeszli. Jednak huraganowa owacja wywołała ich ponownie na scenę po czym usłyszeliśmy kapitalne Los Endos. Publiczność ruszyła z krzeseł pod scenę. Wydawało się, że wszyscy razem jak i każdy z osobna chce wejść na scenę i wspólnie z muzykami kontynuować ten wspaniały występ. Ta siła udzieliła się samemu zespołowi, który z niebywałą werwą zagrał wspomniane Los Endos. Wspaniała chwila. Tak zakończył się ten genialny koncert.
Po tak cudownym wprowadzeniu Steve zaprezentował zebranym fanom trzy utwory z najnowszej płyty At The Edge Of Light. Były to kolejno Under The Eye Of The Sun, Fallen Walls And Pedestals oraz Beast In Our Time. Nie muszę chyba dodawać, że zostały zagrane po mistrzowsku. Ale ja wciąż byłem głodny kompozycji ze Spectral Mornings. I oczywiście doczekałem się. Naprawdę nie sposób oddać słowami tego co się usłyszało. Zagrali The Virgin And The Gipsy, instrumentalną wersję Tigermoth, o którym to utworze Steve nieco nam opowiedział. Dalej publiczność wysłuchała nieziemskiej wersji Sectral Mornings, po której były jeszcze The Red Flower Of Tachai Blooms Everywhere oraz Clocks - The Angel Of Mons. A ja ciągle byłem w tym śnie, w tej muzycznej hipnozie, z której nie mogłem się wyrwać, zbudzić. Między nami mówiąc wcale nie chciałem się budzić. Ale w pewnym momencie byłem na siebie zły. Na każdym koncercie mam wspaniałe ciarki, za chwilę łzy, później ponownie ciarki, a tu nic. Po ostatnich dźwiękach Clocks Steve zaprosił obecnych na dwudziestominutową przerwę, a po niej…
Po niej w całości poszedł album Selling England By The Pound. I mam wrażenie, że to właśnie na tę część w szczególności czekała publiczność. Wyraźnie było widać poruszenie zgromadzonych, to się wyraźnie dało wyczuć. O płycie chyba nie musze opowiadać. Czy odegrano ją jeden do jeden? Właśnie nie, pojawiło się wiele smaczków aranżacyjnych jak chociażby znakomity jazzowy wtręt w I Know What I Like (In Your Wardrobe) czy kapitalny saksofon w Firth Of Fifth. No właśnie, zatrzymajmy się na chwilę przy tym ostatnim. To właśnie tu coś się we mnie odblokowało i pojawiły się wspominane ciarki, dosłownie aż mną wstrząsnęło. Coś w środku puściło, dosłownie nie posiadałem się ze szczęścia. Po wybrzmieniu Aisle Of Plenty mogłem umierać po raz drugi.
Ale Steve z kompanią nie dali na to żadnej szansy. Po burzy oklasków zapowiedział numer, który pierwotnie nie zmieścił się na płytę Selling England By The Pound. Naturalnie mowa o Deja Vu. Ten utwór oczywiście znamy, Hackett nagrał go z wokalną pomocą Paula Carracka i zamieścił na płycie Genesis Revisited. Ciekawy byłem jak zaśpiewa to Nad Sylvan. Głos chwilami ma bliźniaczo podobny do głosu Petera Gabriela. Zaśpiewał fantastycznie, przez chwilę można było przekonać się jakby ten utwór mógł wybrzmieć gdyby został wtedy, te czterdzieści parę lat temu, nagrany i zamieszczony na płycie. W trakcie trwania Deja Vu poryczałem się, Steve zagrał solo tak, że nie mogłem wytrzymać. Coś cudownego, mogłem umierać po raz trzeci. Ale widziałem, że ogromne wzruszenie towarzyszyło nie tylko mnie. Wielu ocierało łzy. Moc muzyki jest niezmierzona.
Na koniec poszło Dance On A Volcano ze „Sztuczki”. Po tym panowie ukłonili się i zeszli. Jednak huraganowa owacja wywołała ich ponownie na scenę po czym usłyszeliśmy kapitalne Los Endos. Publiczność ruszyła z krzeseł pod scenę. Wydawało się, że wszyscy razem jak i każdy z osobna chce wejść na scenę i wspólnie z muzykami kontynuować ten wspaniały występ. Ta siła udzieliła się samemu zespołowi, który z niebywałą werwą zagrał wspomniane Los Endos. Wspaniała chwila. Tak zakończył się ten genialny koncert.
Cóż dodać. Cały zespół
spisał się na medal. Chwilami zamykałem oczy i myślałem, że jestem na koncercie
prawdziwego Genesis, które właśnie wyruszyło w trasę promocyjną Salling England…
Co jeszcze? Średnia
wieku? 50+, choć w dzisiejszych czasach nie wiem czy ten plus kogoś nie urazi
;-) Niestety. Młodych ludzi bardzo mało. I co ciekawe? Jeżeli młodzież to
dziewczyny. Tak.
Był sklepik, ale asortyment
nie dla mnie. Wszystko mam (płyty), a koszulki nie przypadły mi do gustu. Dlatego
zakupów nie poczyniłem żadnych. A ludziska rzucili się na winylowe wydania z
podpisem Hacketta. Rach, ciach i po płytach.
Zachowanie publiki też wspaniałe,
mało nagrywających, ale to pewnie ten wiek.
Drodzy Państwo to jeden
z najlepszych koncertów na jakich w życiu byłem. Od dawna nie zdarzyło mi się
tak, że po występie, który skończył się przed 23-ą i po powrocie do hotelu, do
czwartej nad ranem nie mogłem zasnąć. Byłem pod takim wrażeniem.
Pod koniec koncertu
pomyślałem, że panowie Collins, Rutherford i Banks powinni bardzo żałować, że
swego czasu pozwolili Hackettowi odejść z Genesis. Wielka strata. Na szczęście
Steve zaistniał samodzielnie i mimo swych 69 lat udowadnia, że gra nadal
wspaniale, a w głowie ma ciągle całą masę pomysłów na nowe kompozycje i płyty.
Brawo, brawo, brawo.
Magiczny koncert, magiczny wieczór.
W środę Piotr Kaczkowski również wspominał ten koncert. Nadał w audycji Firth Of Fifth w wykonaniu Hacketta. W radiu zabrzmiało to bardzo dobrze, ale zakładam że na koncercie wyśmienicie. Długo nie mogłem się przekonać do Genesis z Gabrielem. Miałem takiego przyjaciela, do którego często w nocy wchodziłem przez okno. Po cichu, przy świetle świeczki, aby nie obudzić jego rodziców, słuchaliśmy muzyki, głównie Floydów i właśnie Genesis. Mój przyjaciel starał się przekonać mnie do Genesis z Gabrielem, ale nie szło, do późniejszego Genesis nawet mu się udało, a do tego z Peterem nie bardzo.
OdpowiedzUsuńNatomiast po latach zakochałem się wręcz w Gabrielu i jego Genesis. Zawsze jak słyszę Firth Of Fifth to przypominają mi się te młodzieńcze chwile. Z przyjacielem straciłem dawno kontakt. I mimo że mam naturę wciąż iść do przodu, to w głębi duszy czuję że coś ważnego utraciłem.
Ale wracając do koncertu, chętnie posłuchałbym Steviego w akcji, jego gitara ma niesamowitą barwę.
Pozdrawiam serdecznie
Arek
Ja Genesis poznawałem od ery z Collinsem i natychmiast bardzo mi przypadło do gustu. Z biegiem lat im bardziej zanurzałem się w ich świat i wcześniejsze albumy odkrywałem, że wcześniej byli o wiele lepsi. Lubię oba okresy, ale chyba w ostateczności szala przechyla się ciut w stronę Collinsa.
UsuńKoncert genialny. Tak naprawdę muzyk, artysta, zespół pokazuje co jest wart dopiero na scenie, na żywo. Steve należy do najznakomitszych.
Utrata znajomości. Też to przerabiałem, smutne to jest, ale po coś te wspomnienia mamy. Pielęgnujmy je bo w dzisiejszym, zabieganym świecie są naprawdę dużo warte.
Pozdrawiam Cię drogi Arku dziękując jednocześnie za wpis.
To tak może na marginesie wpisu koncertowego… Kto nie był na koncercie swojego ulubionego wykonawcy może nie w pełni rozumie jaka dawka energii i wzruszeń temu towarzyszy. I nie mówię tu o występach na stadionie, czy w dużej hali. Czasem 200 osób w kameralnej sali sprawia, że czujemy coś na kształt duchowej wspólnoty z innymi, nieznanymi w sumie ludźmi. Ale kiedy okazuje się, że wszyscy znamy teksty, rozpoznajemy utwór po pierwszych nutach od razu przychodzi myśl: to jednak jest nas więcej, dla których jest to równie WAŻNE. I jest z kim wymienić kilka zdań, kiedy umilknie muzyka i zgasną światła… A jeżeli pomimo zmęczenia zespół (bądź solista) zechce spotkać się po występie ze słuchaczami i porozmawiać, wtedy wiem że warto było dla nich (niego) przyjść…
OdpowiedzUsuńKoncert… bardzo często dopiero w trakcie występu na żywo utwór nabiera blasku, zaczynamy rozumieć znaczenie słów i właściwego przekazu nadanego przez artystę. Ważne też, gdy zespół nie ogranicza się do beznamiętnego odegrania zestawu piosenek, lecz opowiada o nich, nawiązuje kontakt z publicznością. Kiedy kupuję nową płytę bardzo lubię na niej szukać ukrytych perełek. Utworów, które może nigdy nie zaistnieją w szerszej przestrzeni, ale wiem że będą czekały na mnie na srebrzystym dysku. I bardzo się cieszę, gdy czasem usłyszę go w innej wersji niż studyjna. Bo to znaczy, że nie tylko ja widzę jego potencjał i moc.
Patrzę teraz wstecz na koncerty, które dane mi było zobaczyć… Było wśród nich kilka, które dosłownie wbiły mnie w podłogę… Melissa Auf der Maur w Kultowej we Wrocławiu (2010), niedawny koncert Oomph! w warszawskiej Progresji, niezliczone spotkania z Lechem Janerką, Świetlikami oraz Tymonem Tymańskim jeszcze z czasów gdy występował z formacją Kury… Będzie co wspominać na starość…
Pozdrawiam serdecznie, Leszek
Bardzo się cieszę Drogi Szymonie, że wpisy stały się regularniejsze, każdy czytam z uwagą. Mam nadzieję, że z perspektywy czasu zmiany, które dokonały się w Twoim życiu były tylko na lepsze…
A ja się niezmiernie cieszę z tego, że jesteś Leszku wiernym czytelnikiem mego pamiętnika. Dziękuję
Usuń