Wczoraj uczestniczyłem wraz z moją ukochaną Żonką w koncercie, który mogę zaliczyć do panteonu tych najważniejszych w życiu. Z zespołem jestem od początków ich istnienia, a żeby być dokładniejszym, to od pierwszej płyty, którą jak wiemy jest Hunting High And Low. Pamiętam połowę lat osiemdziesiątych i ten fantastyczny głos Mortena we wszystkich piosenkach z Take On Me na czele. Pisałem o tym albumie na blogu, proszę poczytać. Obecna trasa i wczorajszy koncert były świętowaniem trzydziestej piątej rocznicy wydania tego dzieła. Zagrali go w całości. Muszę przyznać, że w życiu nie byłem na tak drętwym koncercie…
Proszę się nie obawiać,
nie piszę tu o zespole i ich genialnym występie. Piszę o publiczności. Ta
dopisała frekwencyjnie, koncert wyprzedał się w całości i to był fantastyczny
widok. Jednak cała reszta leżała. Odniosłem wrażenie, że ci ludzie przyszli do
opery, a nie na koncert jednej z najlepszych grup pop wszech czasów. Siedzieli
i tępo się lampili, nawet pod samą sceną ruch był jak na ulicach pierwszego
stycznia rano. Wcale bym się nie zdziwił jak chłopaki z a-ha w połowie występu
pomyśleli, że przyjechali na koncert do domu spokojnej starości. Koszmar i
wstyd. Próbowaliśmy z Żonką (w szczególności ona) poderwać towarzystwo na
trybunie, na której siedzieliśmy, ale bezskutecznie. Jedynie nasz sąsiad dał
się troszkę ponieść podrygując i podśpiewując co chwila. Reszta patrzyła na nas
co najmniej ze zdziwieniem jeśli nie z wyrzutem, że co oni wyprawiają tańcząc
tu i śpiewając. Nawet na sam koniec nie chciało im się ruszyć dup (pardon) aby
owacją na stojąco podziękować a-ha za wspaniały występ. Było mi po prostu
wstyd. Dobrze, chwilowo przestaję narzekać. Jedziemy dalej.
Na sekundy przed rozpoczęciem |
Może od początku.
Koncert zaczął się punktualnie o dwudziestej. Na ekranie wyświetlił się krótki
filmik utrzymany w stylistyce teledysku do ich najsłynniejszej piosenki.
Przedstawiał mężczyznę i dzień z jego życia. Chwilę później ten
charakterystyczny bit do Take On Me. I się zaczęło. Morten w skórzanej kurtce i
okularach przeciwsłonecznych. Sześćdziesiąt lat? W życiu. Patrzę po hali, a tu
wszyscy zerwali się ze swoich miejsc (płyta była siedząca), poczęli podrygiwać,
śpiewać, tańczyć. Ale ważniejsze były telefony i nagrywanie. Dosłownie las
telefonów komórkowych. Kolejny koszmar. Jednak po ostatnim dźwięku Take On Me
publiczność klapła i tak już zostało. Co prawda płyta stała nadal, ale
wyglądali jak te manekiny z teledysku The Sun Always Shines On T.V.
Przysięgam.
A sam zespół? Cudowny.
Przyznam szczerze, że miałem ogromne obawy jeśli chodzi o głos Mortena, ale te
były kompletnie bezpodstawne. Facet ma przecież sześćdziesiąt lat i naturalną
siłą rzeczy jest to, że głos się obniża. A tu? Przepiękne falsety, którymi tak
nas czaruje od początków kariery. Byłem w dużym szoku, jednocześnie niezwykle
szczęśliwy, że oto dane mi jest uczestniczyć w czymś niebywale fantastycznym.
Po ponadczasowym Take On Me panowie po kolei prezentowali piosenki z ich
debiutanckiej płyty. Cudowny utwór tytułowy, a w mym oku pierwsza łezka. Jednak
jeśli chodzi o ten debiutancki album to muszę przyznać, że utwór na który
czekałem z największym, wręcz niewyobrażalnym napięciem był Living A Boy’s
Adventure Tale. Jeśli chodzi o grupę a-ha to była jedna z trzech piosenek, którą
zaprezentowali w wytwórni płytowej pełni nadziei, na pierwszy kontrakt.
Uwielbiam ten utwór od zawsze, a jest właściwie słabo (jeśli w ogóle) znany. I
ten falset Harketa na otwarcie tej piosenki. Coś niebywałego, byłem w siódmym
niebie. Po tych wrażeniach przyszedł czas na wspomniany już The Sun Always Shines On T.V. wykonany perfekcyjnie, z jajem, żywiołowy, nogi same rwały się do tańca.
Ale nie na wszystkich to podziałało. Nie, chwila, podziałało. Znowu las komórek
w powietrzu.
Po kolejnym hicie czas
na krótką kołysankę w postaci And You Tell Me, przepięknie zaśpiewaną przez
Mortena. Dream Myself Alive mogliśmy usłyszeć w dość surowej aranżacji. Magne
wyjaśnił wszystkim, że zaprezentują nam ten
utwór w pierwszej zarejestrowanej wersji. I rzeczywiście było to
słychać. Klawisze jakby żywcem wyrwane z naszych wesel. Ale super ciekawostka.
No i na koniec ostatnia piosenka z płyty będąca także jedną z mych faworytek na
tym albumie. Mowa o Here I Stand And Face The Rain. Znakomicie zagrane i
zaśpiewane. Utwór został w końcowej fazie trwania wydłużony o dobre kilka minut
dzięki czemu Paul mógł zaprezentować świetne solo gitarowe.
To był koniec płyty i
koniec pierwszej części koncertu. Dostaliśmy dwadzieścia minut przerwy. A dodam
jeszcze tylko, że każdemu z utworów towarzyszyły na ekranie kapitalne obrazy
natury lub wizualizacje komputerowe, które z jednoczesną grą świateł dawały
wyśmienity efekt.
Po przerwie na pierwszy
ogień poszło Analogue (All I Want) ze świetną gitarą. Publiczność? Jakby nie
wiedziała co to za piosenka. Nic to, chwilę później Foot Of The Mountain z
płyty o tym samym tytule. Następnie wróciliśmy do ich drugiego albumu, a to za
sprawą piosenki The Swing Of Things. Piękna podróż do roku 1986. Po niej
przyszedł czas na 1990 i dwa utwory z płyty East Of The Sun West Of The Moon.
Pierwszy z nich to ballada, którą była Crying In The Rain. Drugim, fajny,
rockowy Sycamore Leaves.
W końcu przyszedł czas
na nowy utwór zatytułowany Digital River. Magne poprosił obecnych aby
skierowali światła swoich telefonów w stronę sceny. I o dziwo wyszło to nieźle.
Z roku 2019 ponownie szybki przeskok do 1986 i kolejna piosenka z ich drugiego albumu
zatytułowana I’ve Been Losing You. No i na koniec jedna z najpiękniejszych
ballad lat osiemdziesiątych (przynajmniej dla mnie). To oczywiście Stay On
These Roads. Tu łzy poleciały. Moc wspomnień, świadomość przemijalności,
utraconych przyjaciół i bliskich. Cudowny utwór, jeszcze piękniejsze
wspomnienia i emocje im towarzyszące. Zespół ukłonił się i zszedł ze sceny.
Wiadomym było, że
przecież jakiś bis musi być. Huraganowe oklaski wywołały chłopaków na scenę.
Usłyszeliśmy dwa utwory. Pierwszym z nich był Scoundrel Days. Ależ to
fantastycznie zabrzmiało. Wykonali to tak, że ani przez chwilę nie pojawiła się
w mej głowie myśl „Boże jakby było fantastycznie posłuchać tego na żywo w tym
1986”. Nie pojawiło się bo zaprezentowali ten utwór w sposób arcygenialny.
No i ostatnia piosenka.
To The Living Daylights czyli główna piosenka jednego z filmów o Agencie 007. I
tu wykonanie również powaliło. O dziwo ożywiła się publiczność, Magne próbował
wciągnąć nas w śpiewanie refrenu. Szło to dość ociężale i… cicho. No, powiedzmy
daliśmy radę. Ja straciłem na kilka godzin głos. Zespół ponownie ukłonił
się, podziękował i zszedł ze sceny na dobre.
Przypomniało mi się.
Przez większość koncertu Morten miał spore problemy z odsłuchami. W pewnym
momencie był wściekły i rzucił niecenzuralne słowo w stronę technicznych. Przy
pomocy falsetów próbował sprawdzić czy efekt kręcenia przy konsoli odniósł
skutek. Ktoś odpowiedział mu „falsetami” z widowni co Mortena mocno rozbawiło.
Jeszcze słówko o
sklepiku. Był. Przeważały ciuchy – koszulki, bluzy, kurtki, ale i torby,
pocztówki i plakaty. Był tez piękny album zawierający fotografie z sesji
zdjęciowej do ich pierwszej płyty. Naprawdę ładny, ale pomyślałem, że zobaczę
ze dwa razy i poleci na stertę dając pożywkę dla kurzu. Płyt właściwie wcale.
Oczywiście ich debiut na winylu (mam) i świeżynka w postaci świątecznego albumu
Magne. Kompakt kosztował 80 złotych. Darowałem sobie. Ostatecznie nic nie
kupiłem.
Co na koniec? Dla mnie
przefantastyczny występ. Kapitalny głos Mortena (który zwierzęciem scenicznym
to na pewno nie jest), ponadczasowe piosenki, moc wspomnień. Śmiech, łzy,
radość, zmartwienia, sukcesy i porażki życiowe, a temu wszystkiemu zawsze
towarzyszyła muzyka a-ha, fantastycznego trio z Norwegii. Odbyłem wczoraj
niezwykłą podróż w czasie z jednym z mych ukochanych zespołów i ich muzyką. No
i niech mi ktoś powie, że pop jest miałki i nijaki. A-ha temu wszystkiemu
wczoraj zaprzeczyło. Dziękuję Wam chłopaki za fantastyczny wieczór i przepraszam
za tę nudną widownię. Cudowny wieczór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz