środa, 12 lutego 2020

Billy Cobham - Crosswinds (1974)

  1. Spanish Moss - A Sound Portrait
  2. The Pleasant Pheasant
  3. Heather
  4. Crosswind
I ponownie to pogoda determinuje mój wybór muzyki. Od kilku dni nieprawdopodobnie wieje. Przysłowiowy łeb chce urwać. Do tego deszcz który zalewa całe okna, że nic nie widać. Lubię taką pogodę, ale tylko wtedy gdy siedzę w ciepłym domu z herbatką przy boku i dobrą płytą na podorędziu. I co? W taką pogodę moje myśli powędrowały do dwóch płyt. Pierwszą z nich była Wind & Wuthering zespołu Genesis, a drugą ta właśnie - Crosswinds Cobhama. Jako że o pierwszej już pisałem na blogu, to czas na tę drugą…

Billy Cobham niewątpliwie zebrał na tej płycie tak zwany Dream Team. Bo prócz samego autora muzyki zagrali tu też John Abercrombie, George Duke, Randy i Michael Breckner, John Williams, Garnett Brown oraz Lee Pastora.
Pierwsza strona oryginalnego winylowego wydania została zapełniona jednym utworem podzielonym na cztery części.
Część pierwsza nosi tytuł Spanish Moss i otwiera ją (a jakże) szum okropnego wiatru plus dogłos dzwonu.  Po pewnej chwili wchodzi sekcja i robi się cudownie, a gdy dołączają dęciaki i klawisze Duke’a  to ciary lecą po plecach. Fantastycznie funkujący kawałek. Patrzę przez okno, ludzie uciekają przed wiatrem i deszczem, a u mnie z głośników fenomenalnie ciepła muzyka. Część druga zatytułowana Savannah The Serene to cudowne wyciszenie i uspokojenie klimatu. Robi się niezwykle łagodnie i mięciutko, a to za sprawą puzonu na którym gra Brown. W tle towarzyszy mu delikatna jak piórko gitara akustyczna. Po pewnym czasie dołącza kapitalny Duke na pianinie elektrycznym i dosłownie, cykająca sekcja. Za oknem chwilowe uspokojenie, co ostatni odważni wyrzucają śmieci i wyprowadzają swoje czworonogi. A ja? Biorę kolejny łyk herbaty i delektuję się tą błogością dobiegającą z głośników.
Część trzecia (Storm) jak nie trudno się domyśleć po samym tytule, musi być czymś żywiołowym i jest. To popis Cobhama, który z całych sił dudni w swój zestaw perkusyjny. Za oknem szaleje wichura, a deszcz leje się strumieniami. Ludzie uciekają w popłochu w jednej sekundzie stają się mokrzy do samego spodu. Całość zamyka część czwarta Flash Flood będąca ponownie funkową, radosną zabawą ze świetnymi dęciakami w jednej z głównych ról.

Po odwróceniu placka znajdziemy trzy niepowiązane ze sobą kompozycje. Pierwszą z nich jest The Pleasant Pheasant. I tu od początku mamy żywiołowe granie. Kapitalna sekcja plus perkusjonalia Lee Pastora, które nadają kompozycji delikatnie latynoskiego posmaku. Do tego świetny saksofon oraz klawisze i noga sama chodzi. Za oknem żywej duszy, fruwają liście, gałęzie oraz jakieś papiery.
Heather sprowadza nas na ziemię. To kolejna na tym albumie niezwykle spokojna kompozycja. Piękne plumknięcia pianina elektrycznego, ale równie delikatne pyknięcia perkusji i basu. No i ten cudowny saksofon. Słuchacz zamyśla się i odpływa w nieznane. Nadal patrzę przez okno i rozmyślam o sile natury, jacy jesteśmy wobec niej malutcy. A ta co roku daje nam coraz bardziej popalić jakby sugerując, że ma nas powoli dość. Cudowne niemal dziewięć minut.
Cały krążek zamyka Crosswind równie żywiołowy co The Pleasant Pheasant. Znowu funkująca sekcja, której smakowicie wtórują klawisze. Tu swoje wyraźne pięć groszy dorzuca Abercrombie i jego gitara. To koniec tego albumu, a za oknem coraz gorzej. Oby niedługo te wiatry się uspokoiły.


Crosswinds to druga po Spectrum płyta znakomitego perkusisty jakim niewątpliwie jest Billy Cobham. Nieco inna od debiutu, ale równie kapitalna. W moim osobistym rankingu to najlepszy jego album, do którego wracam z ogromną przyjemnością i staram się nią zarażać znajomych. Dlaczego nasze stacje radiowe nie grają takiej muzyki, a karmią słuchaczy tak wieloma koszmarkami? Toż to taki Crosswinds to sama przyjemność, myślę, że nawet dla tych, którzy na co dzień jazz rocka nie słuchają. To po prostu kawał fajnego, żywego, radosnego grania z ogromną domieszką spokoju i wyciszenia. Myślę sobie, że nawet wielbicielom disco polo (z całym szacunkiem dla słuchaczy takiej muzyki) taki Heather mógłby się spodobać. Płyta cudeńko. Warto, warto, warto!
I jeszcze jedno. Autorem zdjęcia z okładki jest sam Cobham.

1 komentarz:

  1. Chyba najlepszy solowy Cobham. "Spectrum" to klasyk i w ogóle super album, ale momentami za bardzo idzie w taki zwyczajny rock. Późniejsze albumy natomiast upodabniają się do zwykłego funku i w sumie wszystkie są do siebie podobne. A na "Crosswinds" idealnie ustawione są proporcje między jazzem, funkiem i rockiem.

    OdpowiedzUsuń