- Spanish Moss - A Sound Portrait
- The Pleasant Pheasant
- Heather
- Crosswind
I ponownie to pogoda
determinuje mój wybór muzyki. Od kilku dni nieprawdopodobnie wieje.
Przysłowiowy łeb chce urwać. Do tego deszcz który zalewa całe okna, że nic nie
widać. Lubię taką pogodę, ale tylko wtedy gdy siedzę w ciepłym domu z herbatką
przy boku i dobrą płytą na podorędziu. I co? W taką pogodę moje myśli
powędrowały do dwóch płyt. Pierwszą z nich była Wind & Wuthering zespołu
Genesis, a drugą ta właśnie - Crosswinds Cobhama. Jako że o pierwszej już pisałem na blogu, to czas na tę drugą…
Billy Cobham niewątpliwie
zebrał na tej płycie tak zwany Dream Team. Bo prócz samego autora muzyki
zagrali tu też John Abercrombie, George Duke, Randy i Michael Breckner, John
Williams, Garnett Brown oraz Lee Pastora.
Pierwsza strona
oryginalnego winylowego wydania została zapełniona jednym utworem podzielonym
na cztery części.
Część pierwsza nosi
tytuł Spanish Moss i otwiera ją (a jakże) szum okropnego wiatru plus dogłos dzwonu.
Po pewnej chwili wchodzi sekcja i robi
się cudownie, a gdy dołączają dęciaki i klawisze Duke’a to ciary lecą po plecach. Fantastycznie
funkujący kawałek. Patrzę przez okno, ludzie uciekają przed wiatrem i deszczem,
a u mnie z głośników fenomenalnie ciepła muzyka. Część druga zatytułowana
Savannah The Serene to cudowne wyciszenie i uspokojenie klimatu. Robi się
niezwykle łagodnie i mięciutko, a to za sprawą puzonu na którym gra Brown. W
tle towarzyszy mu delikatna jak piórko gitara akustyczna. Po pewnym czasie
dołącza kapitalny Duke na pianinie elektrycznym i dosłownie, cykająca sekcja. Za
oknem chwilowe uspokojenie, co ostatni odważni wyrzucają śmieci i wyprowadzają
swoje czworonogi. A ja? Biorę kolejny łyk herbaty i delektuję się tą błogością
dobiegającą z głośników.
Część trzecia (Storm)
jak nie trudno się domyśleć po samym tytule, musi być czymś żywiołowym i jest. To popis Cobhama,
który z całych sił dudni w swój zestaw perkusyjny. Za oknem szaleje wichura, a
deszcz leje się strumieniami. Ludzie uciekają w popłochu w jednej sekundzie stają
się mokrzy do samego spodu. Całość zamyka część czwarta Flash Flood będąca
ponownie funkową, radosną zabawą ze świetnymi dęciakami w jednej z głównych ról.
Po odwróceniu placka znajdziemy
trzy niepowiązane ze sobą kompozycje. Pierwszą z nich jest The Pleasant
Pheasant. I tu od początku mamy żywiołowe granie. Kapitalna sekcja plus
perkusjonalia Lee Pastora, które nadają kompozycji delikatnie latynoskiego
posmaku. Do tego świetny saksofon oraz klawisze i noga sama chodzi. Za oknem żywej duszy,
fruwają liście, gałęzie oraz jakieś papiery.
Heather sprowadza nas
na ziemię. To kolejna na tym albumie niezwykle spokojna kompozycja. Piękne plumknięcia
pianina elektrycznego, ale równie delikatne pyknięcia perkusji i basu. No i ten
cudowny saksofon. Słuchacz zamyśla się i odpływa w nieznane. Nadal patrzę przez
okno i rozmyślam o sile natury, jacy jesteśmy wobec niej malutcy. A ta co roku
daje nam coraz bardziej popalić jakby sugerując, że ma nas powoli dość. Cudowne
niemal dziewięć minut.
Cały krążek zamyka Crosswind
równie żywiołowy co The Pleasant Pheasant. Znowu funkująca sekcja, której
smakowicie wtórują klawisze. Tu swoje wyraźne pięć groszy dorzuca Abercrombie i
jego gitara. To koniec tego albumu, a za oknem coraz gorzej. Oby niedługo te
wiatry się uspokoiły.
Crosswinds to druga po
Spectrum płyta znakomitego perkusisty jakim niewątpliwie jest Billy Cobham. Nieco inna od debiutu, ale równie kapitalna. W
moim osobistym rankingu to najlepszy jego album, do którego wracam z ogromną
przyjemnością i staram się nią zarażać znajomych. Dlaczego nasze stacje radiowe nie grają takiej
muzyki, a karmią słuchaczy tak wieloma koszmarkami? Toż to taki Crosswinds to sama
przyjemność, myślę, że nawet dla tych, którzy na co dzień jazz rocka nie
słuchają. To po prostu kawał fajnego, żywego, radosnego grania z ogromną
domieszką spokoju i wyciszenia. Myślę sobie, że nawet wielbicielom disco polo
(z całym szacunkiem dla słuchaczy takiej muzyki) taki Heather mógłby się
spodobać. Płyta cudeńko. Warto, warto, warto!
I jeszcze jedno. Autorem zdjęcia z okładki jest sam Cobham.
Chyba najlepszy solowy Cobham. "Spectrum" to klasyk i w ogóle super album, ale momentami za bardzo idzie w taki zwyczajny rock. Późniejsze albumy natomiast upodabniają się do zwykłego funku i w sumie wszystkie są do siebie podobne. A na "Crosswinds" idealnie ustawione są proporcje między jazzem, funkiem i rockiem.
OdpowiedzUsuń