- Down The Dog
- Raindance
- Mother Nature's Son
- Le Cambrioleur Est Dans Le Mouchior
- Ormolu
- Fontinental Version
- Wallbanger
- Don't Say Go
- (Ein Klein) Heldenleben
O tym zespole wspominałem już na blogu kilka lat temu przy okazji opisu genialnej płyty Red Queen To Gryphon Three. Czas na kolejny ich album, który niestety nie dorównuje poprzedniemu, ale ciągle można na nim znaleźć kilka smaczków oraz miłą atmosferę. Tu zespół odszedł niemal całkowicie od długich i rozbudowanych kompozycji na rzecz krótszych form. Złagodzili także swoje brzmienie. Przez to wielu zarzuciło im zdradę gdyż śmieli porzucić progresywne granie. Niestety trochę w tym racji jest, ale czy materiał na tym albumie jest taki zły? Nie, absolutnie...
Lata 1974-75 zespół spędził w ciągłych trasach. Podróżowali z gigantami rocka progresywnego, którymi niewątpliwie był zespół Yes. Gryphon występowali przed główną gwiazdą wieczoru, w większości prezentując materiał z płyty Red Queen To Gryphon Three. Ciągła trasa powodowała swego rodzaju zmęczenie, wszak kolejne utwory, na następną płytę też trzeba było komponować. Rodziły się konflikty. Tak czy inaczej album powstał, znalazło się na nim dziewięć utworów, osiem krótszych i na samym końcu gigant, o czym później.
Down The Dog, które trwa niespełna trzy minuty, rozpoczyna się dźwiękami Fendera przez co ma jazzowy posmak. To skoczny, melodyjny utwór. W dalszej części włącza się fagot, który tak wspaniale zrobił atmosferę na poprzednim albumie.
Druga pozycja to utwór tytułowy, który rozpoczyna się odgłosami padającego deszczu. Gdzieś z nicości wychodzą naprzód odgłosy instrumentów klawiszowych. Następnie pałeczkę przejmuje flet tworząc niemal bukoliczny obraz – wiosenny deszcz i ta zieloność dookoła. Aż w końcu przychodzi grzmot, a odgłosy deszczu tylko się wzmagają. Fantastycznie uspokaja ten utwór.
Mother Nature’s Son znakomicie wyłania się z utworu poprzedniego. To cover pochodzący z repertuaru Beatlesów. Gitara akustyczna, śpiew, flet plus fagot, który wtrąca swoje pięć groszy. Sympatyczna piosenka, spokojna, o folkowym zabarwieniu.
Dalej dwa krótkie utwory bo trwające odpowiednio dwie i jedną minutę. Pierwszy w ludowych, oszczędnych instrumentowo klimatach, drugi to miniaturka jakby żywcem wyjęta z bajeczki. Tak, to delikatne echa tego co zespół prezentował na poprzednim albumie.
Fontinental Version. Mamy tu zmiany nastroju, mnogość pomysłów i dobre wykonanie. W delikatniejszych partiach trochę nijaka, z pastiszowymi zapędami, których w muzyce raczej nie lubię. Sytuację ratuje (a jakże!) fagot. Poprawny pozycja na tej płycie.
Kolejne dwa utwory (Wallbanger oraz Don’t Say Go) są dość kiepskie. Tu zespół niemal całkiem zdryfował na wody pop-rockowe. I w zasadzie to nic złego, ale mam wrażenie, że wcześniej i później takich utworów powstała cała masa. Co prawda ten klimatyczny fagot jak zwykle robi robotę, to jednak jako całość jest słabo. I rozważam to oczywiście na tle wcześniejszych dokonań zespołu.
Wisienka została na sam koniec. Mowa o (Ein Klein) Heldenleben. Tu zespół przypomina nam o swoich najlepszych dokonaniach. Szesnaście minut fantastycznych przeżyć słuchowych. Już mroczny początek zapowiada znakomitą muzyczną podróż do najlepszych progresywnych dokonań. Zmiany nastrojów: bywa mrocznie, ostro, sielankowo, marzycielsko (ach to połączenie fortepianu z fletem i fagotem). Wszystko razem smakuje wyśmienicie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz