piątek, 23 września 2016

Clepsydra - Alone (2001)

  1. Tuesday Night
  2. Travel Of Dream
  3. The Return
  4. The Father
  5. Alone
  6. The Nest
  7. God Or Beggar
  8. End Of Tuesday
Od wtorku czytam nową książkę Wiesława Weissa „Tomek Beksiński. Portret Prawdziwy”. Zawsze przy czytaniu robię sobie muzyczny nastrój, który jest adekwatny do treści książki akurat przeze mnie czytanej. W przypadku postaci Beksy wybrałem kilka płyt wśród których są oczywiście albumy Marillion z ery Fisha. Przy okazji tego słuchania przypomniałem sobie o zespole Clepsydra, który niewątpliwie czerpał inspiracje ze sławnych kolegów z Marillion. Płyta Alone podczas lektury zagrała fantastycznie…

Grupa powstała w 1989 roku w szwajcarskim mieście Ascona. Początkowo zespół nosił nazwę Delta Prophecy i grał muzykę instrumentalną. Dopiero po dołączeniu do składu w 1990 roku wokalisty Aluisio Magginiego grupa zmieniła nazwę na Clepsydra. Płyta Alone jest czwartym albumem w ich dorobku i z tego co się orientuję ostatnim w ich dyskografii, choć zespół działa nadal. Kilka lat temu (bodaj w 2014 roku) ogłaszali nawet szumnie swój powrót. Przyjechali nawet do Polski na koncert, ale jak do tej pory poza wznowieniem wcześniejszych albumów nic w temacie nowej płyty nie słychać. Nic to, wracamy do Alone. W nagraniu tego albumu wzięli udział: Aluiso Maggini (śpiew),  Marco Cerulli (gitara, klawisze), Nicola de Vita (bas), Philip Hubert (klawisze) oraz Pietro Duca (perkusja). Ciekawostką może być to, że zespół postanowił, że album ukaże się w trzech wariantach okładkowych. Okładki przedstawiały kolejno rybę, kurczaka oraz ośmiornicę. Muzyczna zawartość była oczywiście taka sama na wszystkich płytach. W 2014 ukazały się ponownie wszystkie dotychczasowe albumy grupy i jak widać na załączonej fotografii zdecydowano się, że okładka Alone będzie zawierać w sobie wszystkie trzy warianty (3 w 1).

Przejdźmy zatem do zawartości muzycznej tego wspaniałego wydawnictwa.
Album otwiera, trwający ponad trzynaście minut utwór Tuesday Night. Witają nas fajne, mroczne klawisze i wyłaniająca się niczym z ciemności gitara. Ciekawie chodzi bas. Cały nastrój tworzą tu od samego początku znakomite klawiszowe tła. W okolicach trzeciej minuty utwór uspokaja się, zaczyna grać piękna gitara. Naprawdę klimat jest przepiękny, baśniowy. Chwilę później pojawia się śpiew Aluiso, który niczym narrator prowadzi słuchacza przez kolejne minuty. Jego głos jest ciekawy, nie razi. Znakomity otwieracz. No i ta gitara w okolicach dziewiątej minuty, coś pięknego.
Travel Of Dream. Tu z kolei czeka na słuchacza niemal jedenaście minut wrażeń. Od razu głos Aluiso, piękne fortepianowe dźwięki i uderzenia w talerze. Po romantycznym wejściu zaczyna pulsować bas i pojawiają się klawiszowe tła. Ale również znakomicie odzywają się gitary, zarówno elektryczna jak i akustyczna, które mają tu przepiękne solówki. Ciary po plecach latają z góry na dół i z powrotem.
Niemal niepostrzeżenie Travel Of Dream przechodzi w następny utwór The Return, który ma bardziej balladowy charakter. Klawiszowe tła, gitara akustyczna, świetna sekcja i oczywiście głos Magginiego. Wyciskacz łez.
Kolejny The Father to znowu spokojny początek. Talerze, klawisze i plumknięcia gitarowe. Później utwór nieco przyspiesza i zaostrza swą wymowę. W okolicach trzeciej minuty mamy możliwość wysłuchania przepięknej partii gitary Cerulliego. Kolejny znakomity utwór.
Co by tu jeszcze? Proszę posłuchać jakie solo wycina Cerulli w utworze tytułowym, wspaniała, wzruszająca uczta jakby żywcem wyjęta z najlepszych dla neoproga czasów. Tu mamy rok 2001, a panowie z Clepsydry wymiatają tak jakby byli prekursorami takiego grania.
Tak właściwie wygląda reszta materiału z tej płyty. Znakomite pasaże wyczarowywane przy pomocy instrumentów klawiszowych, świetna gitara (znowu wyśmienity popis Cerulliego w The Nest oraz w God Or Beggar) i niekiepska sekcja. Na wznowieniu tego albumu pojawiły się jeszcze dwa bonusy w postaci pochodzącego jeszcze z 1993 roku utworu Old  Dream (z nieco ostrzejszą gitarą i niezłą solówką) oraz trwający niespełna pięć minut utwór Eagles. I oba są godne uwagi.

Znakomita neoprogrsywna uczta. Sympatycy takiego grania powinni być w pełni ukontentowani. Ci którzy cenią sobie twórczość takich zespołów jak Marillion, IQ czy Pendragon na pewno znajdą tu dla siebie sporo przyjaznych i wzruszających dźwięków. Wszystkie utwory trwają średnio około sześciu, siedmiu minut (plus dwa pierwsze ponad dziesięciominutowe), a żaden nie nudzi, nie dłuży się, każdy dźwięk wydaje się tu potrzebny i przemyślany. Całość wspaniale płynie i nim się spostrzeżemy mija godzina. Ciekawe co by Beksa powiedział na temat tego albumu. Ten zdecydowanie jest najlepszy w ich dyskografii, najbardziej równy, najbardziej dojrzały. Polecam z całego serca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz