wtorek, 6 września 2016

Sahara - For All The Clowns (1975)

  1. Flying Dancer
  2. The Source Part I & Part II
  3. For All The Clowns
  4. Prélude
  5. The Mountain King Part I & Part II
  6. Dream Queen
  7. Fool The Fortune
Powroty z wakacji są niewątpliwie ciężkie. Gdy jestem na plaży na której nie ma ludzi (a takich plaż jest nadal sporo) jakoby z automatu zapominam o wszystkich troskach i problemach. To niesamowite jak potrafię się wtedy wyłączyć. I choć na wyjazdy zawsze, powtarzam zawsze zabieram muzykę, to czasami słucham jej w dawkach minimalnych. Z prawdziwą muzyką wygrywa wtedy szum oceanu/morza, odgłosy wiatru i krzyki morskich ptaków. Cudowny odpoczynek. Ale po tym wszystkim trzeba wrócić do domu, co też mnie cieszy, bo wracam do muzyki. I dziś także wracam (jak wcześniej obiecałem). Tym razem do zespołu Sahara i ostatniego albumu w ich dyskografii zatytułowanego For All The Clowns
Po nagraniu i wydaniu poprzedniej płyty Sunrise, ze składu odeszli perkusista Harry Rosenkind oraz gitarzysta Nick Woodland (choć ten drugi zagrał gościnnie na Klaunach w utworze The Source). Na ich miejsce pojawili się Holger Brandt (perkusja) i Günther Moll (gitara, śpiew). Co się zmieniło na Klaunach w stosunku do Sunrise? Wydaje się, że For All The Clowns jest bardziej symfoniczny od poprzednika. Pittwohn odpowiedzialny na poprzednim albumie za grę na saksofonie i harmonijce, tu muzycznie nie udziela się wcale. Koncentruje się natomiast na roli menadżera i człowieka odpowiedzialnego za sceniczne brzmienie zespołu.

Album rozpoczyna w moim mniemaniu najsłabsza propozycja tej płyty, a mianowicie utwór Flying Dancer. Prym wiedzie gitara grająca coś w deseń „człap” „człap”. Na plus są tu na pewno wokale, melodyjne i dobrze współbrzmiące. Ot, przyjemna pioseneczka, nic więcej.
Utwór numer dwa The Source podzielony jest na dwie części i trwa nieco ponad siedem minut. Sam początek złowieszczy, tajemniczy. Później robi się nastrojowo. Ładna gitara akustyczna, organy i ponownie bardzo przyjemny śpiew Wissneta wspieranego przez chórki kolegów z zespołu. Wielkim plusem części pierwszej jest znakomite gitarowe solo w wykonaniu Molla. Naprawdę świetnie brzmi i łapie za serce. Obie części rozdzielają ładne syntezatorowe pejzaże. Część druga utworu jest utrzymana w bardziej akustycznych klimatach (niespiesznie, ze wspaniałą gitarą i pięknymi klawiszami) choć zakończenie jest zdecydowanie bardziej mroczne i posępne. Świetny moment płyty.
Następnie usłyszymy utwór tytułowy, który niewątpliwie jest jednym z najlepszych na płycie. Trwa niemal jedenaście minut. Znowu początek niespokojny i tajemniczy. Klimat tworzony przy pomocy klawiszy rewelacyjny. Po trzech minutach zmiana nastroju, świetna gitara, a chwilę później organowe brzmienia. Utwór nieco przyspiesza przyjmując wesołą barwę. Co tu dużo mówić, znakomite zmiany nastrojów. Dramatyzm przeplata się z epickimi barwami, symfonicznym brzmieniem i kosmicznymi klawiszami. No i ponownie proszę zwrócić uwagę na gitarową solówkę. Cudowna. Co za utwór, co za popis gitary. Brawo.
Drugą stronę winylowego wydania otwiera miniaturka zatytułowana Prelude skomponowana i zagrana na fortepianie. Miniatura jest wprowadzeniem do kolejnego giganta tej płyty czyli dwuczęściowego utworu The Mountain King. Pierwszą część rozpoczyna wyraźna gitara i znakomita partia fletu jako żywo przypominająca dokonania Jethro Tull. Dalej klawiszowy popis i w końcu śpiew. W tej części pojawia się kolejny gość. Jest to Meryl Creser, która dodała tu swoją recytację. Początek drugiej części tego utworu to bardziej jazzowe klimaty. Kapitalne klawisze i jeszcze lepszy gitarowy popis.  Dalej ponownie zmiana klimatu, który jak to często już tu bywało jest mroczny. Chwilę później optymistyczna gitara. Tak więc sporo zmian tempa i nastrojów co w rezultacie daje nam wyśmienity efekt końcowy. Kolejny mocny punkt tego albumu.

Zostały nam jeszcze dwa utwory. Pierwszym z nich jest cudnej urody ballada która kryje się pod tytułem Dream Queen. Piękny flet, gitara akustyczna i bajkowe klawisze. Bardzo ładnie i nastrojowo brzmi ta piosenka. Łapię się często na tym, że gdy słucham początkowej części tego numeru zapatruję się w jakiś punkt i odcinam od rzeczywistości. W drugiej części utwór nieco zaostrza swoje brzmienie. Pojawia się mocny bas i znowu flet w stylu Jethro Tull.
Całą płytę zamyka kolejna miniatura Fool The Fortune. Cudna gitara akustyczna w stylu Phillipsa lub Hacketta, której w tle wspaniale wtórują ptasie trele.

Co można powiedzieć? To naprawdę przyzwoita płyta z którą przynajmniej warto się zapoznać. W mojej kolekcji od wielu lat i nadal bardzo chętnie do niej wracam (tak samo do jej poprzedniczki Sunrise). To świetne połączenie symfonicznego brzmienia, rocka progresywnego, jazzu, hard rocka i pięknych akustycznych momentów.  Szkoda, że zespół się rozpadł i nie powstały kolejne albumy. Sahara została reaktywowana bodaj w 2005 roku. Panowie grają do dziś małe koncerty, głównie w Monachium, ale o nowej płycie póki co nic nie słychać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz