wtorek, 4 kwietnia 2017

Steve Hackett - The Night Siren (2017)

  1. Behind The Smoke
  2. Martian Sea
  3. Fifty Miles From The North Pole
  4. El Niño
  5. Other Side Of The Wall
  6. Anything But Love
  7. Inca Terra
  8. In Another Life
  9. In The Skeleton Gallery
  10. West To East
  11. The Gift

Za co szanuję Hacketta (oczywiście prócz tego, że jest wspaniałym muzykiem i wirtuozem gitary)? Ano za to, że regularnie wydaje albumy. I choć nie zawsze są to płyty najwyższych lotów, to jest czego słuchać i jest z czego wybierać. Nie spoczywa na laurach, nie stęka, nie jęczy tylko robi swoje. Pisząc to, w oczywisty sposób troszeczkę piję do kolegów Steve’a z grupy Genesis. Zaledwie dwa lata temu światło dzienne ujrzała płyta studyjna Wolflight (której osobiście nie darzę wielką sympatią), a już mamy kolejną The Night Siren

I tu również muszę się do czegoś przyznać. Otóż po pierwszym przesłuchaniu jakoś szczególnie mnie ten nowy materiał nie zachwycił. Z marszu doceniłem El Niňo, Other Side Of The Wall oraz In Another Life. Z resztą pozycji musiałem się oswoić. Po kilkukrotnym przesłuchaniu albumu muszę powiedzieć, że jest nieźle.
Pierwsze co się rzuca w uszy, że tak powiem, to bardzo duża doza kultur z całego świata. Sam Steve tłumaczy w książeczce, dlaczego tak jest, skąd wzięły się pomysły na każdy z utworów, który znalazł się na tej płycie. Dlatego też na albumie znalazła się spora ilość muzyków dzięki którym Hackett mógł zrealizować swoje muzyczne pomysły. Bo zostały tu między innymi wykorzystane takie instrumenty jak didgeridoo (instrument dęty australijskich aborygenów) na którym zagrała Sara Kovăcs. Tak, to córka znakomitego węgierskiego trębacza Ferenca Kovăcsa, który także ma swoje  pięć minut na tej płycie. Jest tar, perski instrument strunowy, ale są też i dudy na których fantastycznie zagrał Troy Donockley. W jednym z utworów sam Steve gra na sitarze. Tak więc zarówno wielość instrumentów jak i rozbudowany skład osobowy są wyznacznikiem różnorodności muzycznej zawartej na tym albumie.

Całość otwiera Behind The Smoke. Rzeczywiście od samego początku słuchacz czuje się jakby był owiewany dymem, który wprowadza go w pewien narkotyczny stan. Fajne zwolnienia i przyspieszenia, muzyka świata z przewagą arabskich klimatów (to właśnie w tym utworze na wspomnianym tarze gra Malik Mansurov), no i naturalnie popisy Hacketta na gitarze, co wychodzi mu znakomicie.. Świetne, mocne otwarcie płyty. Kolejny, Martian Sea, za sprawą gry Steve'a na sitarze, od samego początku przesiąknięty jest indyjskim klimatem. W całości to utwór skoczny, do przodu, żywiołowy. 
Fifty Miles From The North Pole jest utworem, który Steve napisał będąc na koncertach w Islandii. Przyznam szczerze, że gdy pierwszy raz go usłyszałem, pierwsze dziesięć sekund natychmiast skojarzyło mi się z utworem Ponty’ego Cosmic Messenger. Tu możemy usłyszeć rodzinne granie Ferenca i Sary Kovăcs. Znakomita praca Steve’a z gitarą, dzięki której utwór chwilami nabiera ostrości, a chwilami staje się znowu marzycielski. Mnie najbardziej „bierze” druga część tego siedmiominutowego kawałka.
Dochodzimy do El Niňo, który zdecydowanie zdominowały bębny, przez co jest to mocna, wyrazista pozycja na tej płycie. No i w pewnym momencie (gdzieś okolice pierwszej minuty) Hackett gra na gitarze jak za starych, dobrych lat i płyty Spectral Mornings. Znakomity kawałek.
Po takim galopie bębnowym mamy diametralny przeskok w całkiem inne klimaty. W Other Side Of The Wall, bo o tym utworze mowa, Steve przenosi mnie z kolei w klimaty Blood On The Rooftops lub płyty Bay Of Kings. Przepiękna gitara akustyczna, przepiękna. Plus znakomite orkiestracje. Jeden z moich zdecydowanych faworytów na tym albumie.
Dalej usłyszymy Anything But Love z gitarowym prowadzeniem iście w stylu flamenco. Poprawny, pogodny utwór (Steve gra tu na między innymi na harmonijce), który w mojej opinii szału nie robi, ale jak wspomniałem, wstydu nie ma. Zaraz po nim przechodzimy do Inca Terra ze spokojnym początkiem, który otwierają wielogłosy (Hackett, Lehmann, Sylvan). Jak sugeruje tytuł utworu, ten przesiąknięty jest południowoamerykańskim klimatem. Mniej więcej w połowie numer zdecydowanie przyspiesza i biegnie (z małą przerwą) aż do samego końca.
In Another Life opowiada o trudnej historii Szkotów i ich walki o własną wolność. Gitara akustyczna wspaniale wprowadza słuchacza w całą historię. Przy mikrofonie Steve’a wspomaga Amanda Lehmann. Naprawdę można poczuć czasy brutalnego i bezwzględnego Williama Wallace’a. I znowu w połowie trwania utworu wchodzi mocna sekcja i Hackett ze znakomitą partią na gitarze elektrycznej. Ostatnia minuta należy do wspomnianego już Troy’a Donockley’a, który gra tu na dudach tak, że łza sama płynie. Kapitalny utwór.
W In The Skelton Gallery dzięki Christine Townsend usłyszeć można świetne smyczki, które nadają piosence nieco orientalnego zabarwienia. Dalej utwór sunie jednostajnie do przodu owiany uczuciem niepokoju i obawy. A później? Przede wszystkim wyśmienite partie saksofonu, na którym gra Rob Townsend. Gdy pojawia się saksofon ciarki same lecą po plecach, gdyż ten wprowadza dodatkowy element tajemniczości, niepewności, człowiek ogląda się za siebie. W sumie nie jest to dziwne, bo jak pisze sam Steve, to piosenka o nocnych koszmarach, które nawiedzały go w dzieciństwie. Muzyka idealnie oddaje ten stan lęku. Kapitalny progresywny numer i jeden z ważniejszych numerów na tym albumie. 
West To End to bardzo ładna piosenka, w której partie śpiewane prezentują Kobi Farhi i Mira Awad. Jedno z nich pochodzi z Palestyny, drugie z Izraela. Oboje działają na rzecz pokoju i pogodzenia ludzi różnych religii. Ten utwór znakomicie o tym opowiada. Ładne orkiestracje, miłe klawiszowe tła, gitara Hacketta i chóralne śpiewy. Dobry, epicki numer ze wspaniałym przesłaniem.
Album zamyka instrumentalny The Gift. Gitara elektryczna i syntezatorowe tła. Wystarczy zamknąć oczy i kompletnie odpłynąć. Szkoda tylko, że trwa niecałe trzy minuty. Cudownie zamyka tę płytę.


Powiem tak. The Night Siren na kolana mnie nie powala, ale to dobry, trzymający poziom materiał. Wielu recenzentów porównuje ten album do tych z początków kariery Hacketta. Ja taki odważny na pewno nie będę. Nie zmienia to faktu, że jest to na pewno jeden z lepszych, jeśli nie najlepszy album Steve’a od wielu lat. Spójny, ciekawy, wielowątkowy muzycznie. Przy tym nie męczy, nie nudzi i z przyjemnością chce się go włączyć ponownie. Myślę, że może to być jeden z moich albumów roku. No i jeszcze jedno. Niestety słaba okładka, choć i tak to jakiś postęp w stosunku do poprzedniczki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz