piątek, 31 marca 2017

IQ - Nomzamo (1987)

  1. No Love Lost
  2. Promises ( As The Years Go By )
  3. Nomzamo
  4. Still Life
  5. Passing Strangers
  6. Human Nature
  7. Screaming
  8. Common Ground
  9. Colourflow
  10. No Love Lost (Piano / Vocal version)       
Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
Właśnie skończyłem czytać wspomnienia Piotra Dmochowskiego, które wreszcie zostały wznowione i wypuszczone w formie papierowej. Mowa tu oczywiście o pozycji zatytułowanej „Zmagania o Beksińskiego”. Co prawda można to było przeczytać na stronie Pana Piotra, ale to nie dla mnie. Jednak książka to książka. Amen. Chwilę po lekturze wróciłem do filmiku „Wideodziennik Zdzisława Beksińskiego”. I jako że Beksiński senior słuchał bardzo dużo muzyki, w pewnym momencie w tle możemy usłyszeć fragment, w którym bardzo ładnie gra saksofon. Oczywiście doskonale wiem co to za utwór i co to za album. Natychmiast pobiegłem do półki po tę właśnie płytę. A że dodatkowo w tym roku mija trzydzieści lat od jej wydania, to czemu nie wspomnieć o niej na blogu…

W mojej kolekcji Nomzamo pojawiło się około 1990-91 roku. I była to pierwsza płyta IQ jaką zdobyłem. Wtedy znałem tylko wyrywko ich poprzedni studyjny album The Wake (znakomity), którego fragmentami byłem oczarowany. Z Nomzamo znałem jedynie utwór tytułowy aż do tego 1990.
Może nie będę przytaczał całej historii zespołu bo to raczej nie ma sensu, jednak muszę wyraźnie zaznaczyć, że przed nagraniem Nomzamo z zespołu odszedł dotychczasowy wokalista grupy Peter Nicholls (po kilku latach wrócił do zespołu). Jak niesie legenda, podobno nie interesowała go komercja. Na jego miejsce został zatrudniony nowy wokalista, którym był Paul L. Menel. Moim skromnym zdaniem poradził sobie doskonale w tej roli. Jednak album z nowym wokalistą wzbudził wśród fanów niemałe emocje, niektórzy byli wręcz oburzeni. Pamiętam sytuację gdy znajomy mojego kolegi, podczas naszej dyskusji o IQ (mogło to być gdzieś w 1996) powiedział, że IQ na Nomzamo się zeszmacili, że to już nie jest neoprogresywny zespół i nie słucha już tej grupy. Cóż, młodość, gorąca krew, ale każdy ma prawo do swojego zdania.
Dla mnie zawsze to była i jest nadal przyzwoita płyta, która nie jest kamieniem milowym ani w dyskografii zespołu, ani tym bardziej w historii muzyki. Jednak mam do niej ogromny sentyment, ale uważam też, że znalazło się na niej kilka naprawdę ciekawych piosenek.

Płytę otwiera sympatyczny, utrzymany w niespiesznej tonacji No Love Lost. Zaraz po nim usłyszymy szybszy Promises (As The Years Go By), przy którym noga sama tupie. Warto zwrócić tu uwagę na ciekawe zwolnienie w środku jego trwania i równie ciekawe solo gitarowe na sam koniec.
Wreszcie utwór tytułowy, który jest jednym z ciekawszych na tym albumie i śmiało może aspirować do grona tych progresywnych. Początek przywodzi nam na myśl plemiona afrykańskie a to za sprawą instrumentów perkusyjnych. Świetne klawiszowe tła oraz głos Menela. Utwór trwa siedem minut i fajnie rośnie z każdą sekundą.
No i w końcu dochodzimy do piosenki o której wspominałem na samym początku (Beksiński). To Still Life, zgrabna i do tego bardzo ładna ballada ze znakomitymi saksofonowymi partiami (gra Ray Carless), które dodają wiele uroku tej piosence.
Passing Strangers wybudza nas z marzycielskiego nastroju, ale nie wzbudza dużych emocji, po prostu jest. Przewaga popowego grania z próbą przełamania go gitarową solówką.
Najdłuższy, bo trwający niemal dziesięć minut Human Nature to kolejna mocna strona albumu. Tu także utwór rozkręca się powoli, w środku mamy rozwinięcie ze zmianami tempa i nastroju oraz kumulację pod koniec gdzie utwór wyraźnie przyspiesza. Mamy tu popisy gitarowe i sporo klawiszowych, które ciekawie urozmaicają ten utwór. Menel śpiewa nieco w stylu Fisha (przynajmniej ja odnosiłem zawsze takie wrażenie).
Piosenkę zatytułowaną Screaming przemilczę bo to mały koszmarek na tym albumie. Strasznie rażą tu klawisze iście w stylu weselnym.
Oryginalnie płytę zamykał siedmiominutowy Common Ground. Piękne dźwięki gitary, delikatny głos wokalisty, znakomity bas plus nastrojowe klawisze, nie po raz pierwszy na tej płycie, tworzą balladowy, marzycielski nastrój. Takie klimaty mamy przez większość trwania utworu, dopiero w okolicach piątej minuty wchodzi świetne solo, chwilami zadziornej, gitary. Razem z klawiszami zdają się tworzyć podniosły, symfoniczny klimat. Bardzo udany utwór.
Wydanie kompaktowe zawierało jeszcze dwa dodatkowe utwory. Pierwszy z nich to kolejna ładna ballada, która nosi tytuł Colourflow i pojawia się w niej dodatkowy głos należący do niejakiej Jules. Drugi to akustyczna wersja utworu otwierającego tę płytę.
Na kolejnym wznowieniu kompaktowym wydawca dołożył jeszcze koncertową wersję Common Ground.

Jak wspomniałem na początku, Nomzamo to żadne odkrycie czy wielkie dzieło. To po prostu poprawna płyta, z kilkoma lepszymi momentami, do której lubię co jakiś czas wrócić. Naprawdę nieźle to wchodzi po latach a dodatkowo zawiera bagaż dwudziestu kilku lat wspomnień. Całe szczęście, wszystkie te wspomnienia są raczej pozytywne. To jest właśnie w muzyce i płytach najpiękniejsze. Może nie każdy, ale sporo albumów są niczym fotografie. Człowiek bierze fizyczny nośnik do ręki i przypomina sobie jak dwadzieścia czy nawet więcej lat temu go zdobył, często kosztem wielu wyrzeczeń. Poszczególne płyty kojarzy się z miejscami, miłościami, zapachami czy konkretnymi wydarzeniami. Ech, rozmarzyłem się…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz