wtorek, 21 marca 2017

Renaissance - Novella (1977)

  1. Can You Hear Me?
  2. The Sisters
  3. Midas Man
  4. The Captive Heart
  5. Touching Once (Is So Hard To Keep)   

Po ciężkich i dość mrocznych klimatach zawartych na albumie Storm Corrosion pomyślałem sobie „Trzeba się trochę rozweselić, poszukać lepszych, słoneczniejszych krain”. Czy Czytelnik też ma tak, że czasami włącza daną płytę kierując się wyłącznie okładką? Ja tak mam często. Oczywiście nawet nie wspominam o częstym kupowaniu płyt kompletnie w ciemno, tylko na tej podstawie, że zaintrygowała mnie właśnie okładka. A ile przy tym rozczarowań było? Sporo. Po włączeniu w domu danego albumu okazywało się, że to nie dla mnie. Ale wracajmy do Renaissance. Otóż ta właśnie okładka przypomniała mi o tym albumie i jego zawartości. Piękny, bajkowy obraz przedstawiający Matkę czytającą swoim dzieciom. Miałem kiedyś amerykańskie wydanie tego albumu na winylu. I tam okładka wygląda nieco inaczej. Jak? Proszę poszukać…

Lubię ten zespół, mam kilka ich albumów w kolekcji. Pamiętam gdy pierwszy raz usłyszałem ten zespół. Byłem pod ogromnym wrażeniem anielskiego głosu Annie Haslam. Grupa powstała w 1969 roku. Utworzyło ją dwóch byłych członków zespołu The Yardbirds. Byli to Keith Relf i Jim McCarty. Dołączyli do nich basista Louis Cennamo, pianista John Hawken oraz siostra Relfa, Jane jako drugi głos. Zespół przeszedł sporo zmian personalnych o których nie będę tu zanudzał (przez rok grał w nim między innymi John Wetton). Opisywany tu album został nagrany w składzie: John Tout (klawisze, głos), niestety zmarł w tym roku, wspomniana już Annie Haslam (głos), Jon Camp (bas, gitara akustyczna, głos), Terence Sullivan (perkusja, głos) oraz Michael Dunford (gitara akustyczna, głos).


Pierwszą pozycją na tym albumie jest najdłuższy, bo trwający niemal czternaście minut utwór Can You Here Me? Co zawsze podobało mi się w tej piosence to kapitalny, trwający około trzech minut wstęp. Świetny i niepokojący. Znakomite chóralne śpiewy i jeszcze lepsze orkiestracje (takie w stylu The Moody Blues). Bardzo podoba mi się tu praca basu i gitar akustycznych. Wyśmienity jest ten wstęp. Od razu stają mi przed oczami kwitnące łąki, w oddali lasy i promienie słońca. Jak wspominałem, w okolicach trzeciej minuty orkiestra cichnie. Grają tylko gitary akustyczne, po chwili włącza się fortepian, ale przede wszystkim zaczyna śpiewać Annie. Przepiękny to fragment. Na refrenach pojawia się perkusja i aż idzie w pięty ten tęskny śpiew Can You Here Me? W szóstej minucie gitary cichną i możemy usłyszeć delikatne klawiszowe tła. Jednak chwilę później gitary wracają. Ten spokojny sielankowy klimat zostaje brutalnie przerwany mocnym wejściem chórów i perkusji, po czym ponownie mamy sielankowy fragment. Taki patent pojawia się kilka razy. W końcu w dziewiątej minucie wraca anielski głos Annie (przepiękny moment tej piosenki). Na sam koniec ponownie mocne uderzenie wszystkich instrumentów z orkiestrą na czele. Czyż nie trudno opisuje się takie utwory? Bardzo trudno. A to dlatego, że dzieje się tu tak dużo i jest tak dużo zmian tempa, że za skarby świata nie da się tego opisać słowami. Trzeba włączyć i odpłynąć. Znakomity utwór.

Pierwszą stronę wydania winylowego zamyka piosenka The Sisters. Również arcyciekawa propozycja. Jest troszeczkę jakby kontynuacją pierwszej piosenki. Może nie tematycznie, ale utwory bardzo płynnie przechodzą jeden w drugi, że różnica jest niemal niezauważalna.  Początek to uderzenia jakiegoś dzwonu, a następnie wyśmienita partia fortepianu (piękna melodia), dołączają chóry w których na pierwszy plan wybija się głos Haslam. Cały czas fortepian kontynuuje swoją podróż. Wtóruje mu śpiew Annie. Zauważalnie wkraczają klimaty około hiszpańskie. Najpierw nieśmiało pojawiają się trąbki, a następnie gitara akustyczna. Utwór naprawdę znakomicie płynie, a solo gitary akustycznej (w stylu hiszpańskim) robi wrażenie.  Melodia, melancholia, genialne harmonie. Wielki plus.


 
Midas Man, to znakomita współpraca gitar akustycznych na dzień dobry. Prowadzą one wyśmienicie ten utwór, dołącza do nich głos Haslam, a następnie delikatne klawiszowe tła. Pięknie brzmią tu dzwony rurowe, fortepian oraz kotły. 
The Captive Heart, którego autorami są Camp i Dunford to bardzo ładna ballada. To przede wszystkim znakomity fortepian, któremu towarzyszy śpiew Annie. Wyróżnić tu także możemy ciekawe partie głosów wszystkich członków zespołu (co prawda znikome, ale tworzą fajny klimat). 
Cały album zamyka piosenka zatytułowana Touching Once (Is So Hard To Keep), która trwa nieco ponad dziewięć minut. Od samego początku słyszymy genialne orkiestracje. Dalej, jak we wcześniejszym utworze, fortepian i głos Halsam. Ale wyróżniam tu też świetny bas i gitary akustyczne. Jednak całą atmosferę tego utworu tworzą wspomniane orkiestracje. Świetna robota Richarda Hawsona, który jest autorem tych świetnych partii orkiestry. Utwór w połowie swego trwania kapitalnie się wycisza. Usłyszymy wspaniałe (nieco kosmiczne) klawisze, ładny fortepian i znakomite gitary akustyczne. Dalej zdecydowane wejście sekcji rytmicznej (brawa dla perkusji) i znowu ta orkiestra. Ależ robi się progowy klimat z delikatnymi, jazzowymi naleciałościami. Fantastyczny utwór, który bardzo ładnie zamyka ten album.

Nie słuchałem tej płyty kilka lat. Naprawdę nie spodziewałem się takiej rewelacyjnej podróży. Zagrało to fenomenalnie. Zresztą odkąd sięgnę pamięcią zawsze ceniłem sobie ten album. Znajomi którzy znają repertuar tej grupy, wolą takie albumy jak Prologue, Ashes Are Burning czy Scheherazade And Other Stories. Zgoda, ja również je lubię, ale i ten opisywany tutaj jest bardzo w moim guście. To naprawdę fajna mieszanka rocka progresywnego, folku i muzyki klasycznej z malutką domieszką jazzu. Czasami czuje się wręcz duszpasterskie przesłanie tej muzyki. Baśniowa podróż dzięki której zza chmur wyjrzało słońce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz