czwartek, 20 lipca 2017

Pulsar - Pollen (1975)


Side 1:
  1. Pulsar
  2. Apaisement
  3. Puzzle/Omen
Side 2:
  1. Le Cheval De Syllogie
  2. Pollen

Z wielką ochotą wracam do tej francuskiej kapeli. Na blogu pisałem już o ich trzecim albumie zatytułowanym Halloween, który w mojej subiektywnej ocenie jest ich najlepszym albumem. Jednak i dwie wcześniejsze płyty są bardzo dobre i niewątpliwie zasługują na wspomnienie o nich. Być może Czytelnik dzięki tym wpisom zainteresuje się ich twórczością. Zatem dziś skoncentrujmy się na debiutanckiej płycie grupy Pulsar…

Pierwsza płytę nagrano w składzie Victor Bosch (perkusja), Gilbert Gandil (gitary, śpiew), Roland Richard (flet, instr. smyczkowe), Jacques Roman (instrumenty klawiszowe) oraz Philippe Roman (bas, śpiew). W jednym z utworów swojego głosu użyczyła Carmel Williams. Sam zespół powstał w Lionie na początku lat siedemdziesiątych. Członkowie grupy zafascynowani byli twórczością Pink Floyd, który to zespół podziwiali na koncertach. Początkowo pod szyldem Free Sound, grali w dużych ilościach wyłącznie utwory swoich bardziej doświadczonych kolegów. Jednak w końcu zdecydowali, że dość tego i czas skoncentrować się na własnych kompozycjach. Doszło też do zmiany nazwy zespołu i odtąd nazywali się właśnie Pulsar. Jak niesie legenda podobno w pierwszych latach istnienia Pulsar na próbach wspomagał ich David Sinclair znany z występów w grupie Caravan. Ich debiutancka płyta Pollen ukazała się w 1975 roku.

Na albumie znalazło się pięć utworów, a całość otwiera kompozycja zatytułowana Pulsar. To krótki, trzyminutowy wstęp oparty w głównej mierze na kosmicznym brzmieniu klawiatur. Ale są tu i mocne bębny i przesterowana gitara. Pod koniec zaś, odgłos biegnącego, zziajanego człowieka. 
Apaisement jest niezwykłym utworem. Marzycielski, niespieszny w którym pojawia się miękki śpiew. Piosenka śpiewana jest w języku francuskim. Co poza tym? Bardzo ładna gitara akustyczna, równie wspaniały flet i te kosmicznie brzmiące klawisze w tle. Właśnie takich utworów lubię słuchać z winyla. Patrzę wtedy na kręcący się placek przez co wszystko owiane jest nutką tajemniczości oraz zapachem epoki w której ta muzyka powstawała.
Stronę pierwszą zamyka Puzzle/Omen. To właśnie tu gościnnie pojawia się Carmel Williams. Początek to klawisze, bębny i przesterowane dźwięki gitary. Po wstępie utwór nieco przyspiesza, pojawia się flet i pierwsze wokalizy. Później dominuje gitara by po kilkudziesięciu sekundach zniknąć. Na pierwszy plan wyłania się spokojna, piękna melodia grana na fortepianie oraz recytacja Williams. Druga część utworu zdominowana jest przez syntezatorowe granie. Świetna muzykalność, zmiany tempa i nastrojów, a wszystko bardzo dobrze ze sobą spasowane i wykonane.

 Na stronie drugiej znalazły się dwa utwory. Pierwszy z nich Le Cheval De Syllogie jest chyba najbardziej eksperymentalną częścią albumu. Mocny, kosmiczny wstęp po którym usłyszymy organowe granie wsparte przez sekcję i wyrazistą gitarę elektryczną. Utwór w  wielu fragmentach jest dość agresywny i połamany. Pojawiają się tu także wokale, a raczej partie mówione, które są zniekształcone, tworząc komputerowo - kosmiczną mowę. 
Całość zamyka najdłuższy na albumie utwór tytułowy. To trzynaście minut arcyciekawego grania. Wstęp gitary akustycznej po czym sekcja, kosmiczne tła i znakomite partie gitary elektrycznej. To najbardziej rozbudowana, epicka wręcz część płyty. Piękny flet, który wyśmienicie współpracuje z gitarą akustyczną (znakomity, romantyczny fragment) po czym usłyszymy równie delikatny śpiew. No i pojawia się tu gitarka, która może kojarzyć się z dokonaniami Gilmoura z Pink Floyd. Na sam koniec zniewalający fortepian (zastąpiony później przez flet) przez który łza pojawia się w oku. Kapitalny utwór, moim zdaniem najlepszy na tym albumie.


To naprawdę udany debiut tej francuskiej grupy. Choć jeszcze dość surowy i może niewyrafinowany, to zespół rozkręcał się z każdym następnym krążkiem. Już na kolejnej płycie zatytułowanej The Strands Of The Future panowie pokazali, że nie przypadkowo wzięli się za granie i wiedzą o co w tym chodzi. W moim odczuciu mimo tego, że ich druga i trzecia płyta są zaliczane do czołówki rocka progresywnego, to warto wysłuchać ich płyty debiutanckiej. Ta może nie powala, ale ma całą masę wartych uwagi fragmentów z przepięknym utworem tytułowym na czele, który osobiście łykam w całości. Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Muzykę zespołu bardzo docenił Peter Hammill (jak wiemy, lider Van der Graaf Generator), który po wysłuchaniu ich koncertu, był nią na tyle oczarowany, że zapragnął z nimi współpracować przy okazji kolejnej ich płyty. Niestety nic z tych planów nie wyszło.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz