piątek, 22 września 2017

Stanley Clarke - School Days (1976)

  1. School Days
  2. Quiet Afternoon
  3. The Dancer
  4. Desert Song
  5. Hot Fun
  6. Life Is Just a Game

Wrzesień, dzieci poszły do szkoły. Tak, czasami siadam sobie i wspominam stare szkolne czasy. Podstawówki nie wspominam najmilej, za to szkołę średnią bardzo, bardzo miło. Studia to już było całkiem co innego. Człowiek był już dorosły, odpowiedzialny za siebie i za swoje decyzje. I właśnie wczoraj podszedłem do półek z płytami i w oczy rzucił mi się napis na grzbiecie School Days. Dawno nie słuchałem, pomyślałem więc, czemu by nie, bo przecież Stanley to znakomity basista…
Raczej nie trzeba nikomu przedstawiać tej postaci, przynajmniej taką mam nadzieję. Nadmienię jedynie, że największą sławę przyniosła mu gra w zespole Return To Forever, ale w swojej karierze muzycznej występował z największymi, których lista jest bardzo długa. Wspomnę tu tylko o takich Artystach jak McCoy Tyner, Flora Purim, Stan Getz, czy Pharoah Sanders. School Days to czwarty solowy album w dorobku Stanley’a, który jest kompozytorem wszystkich sześciu utworów na tej płycie.
Wśród muzyków biorących udział w nagraniu tego materiału, znalazły się takie nazwiska jak Cobham, Duke czy McLaughlin.
Całość otwiera utwór tytułowy, w którym funkowo brzmiący bas Clarke’a oraz perkusja Gerry’ego Browna napędzają ten numer. Gdy dołącza mocna, agresywna wręcz gitara Raymonda Gomeza robi się arcyciekawie. Basowy motyw z początku, powraca na koniec utworu. Świetna rzecz. Niemal osiem minut dobrego grania ze zmianami tempa i mistrzowskimi popisami Clarke’a na basie. 
Quiet Afternoon, jak sama nazwa wskazuje, ma dać słuchaczowi odpocząć, odprężyć się. I taka rolę spełnia ten numer. Ładny fortepian, któremu towarzyszy delikatny bas i pyknięcia perkusji. Znakomity klimat uzyskano tu za sprawą mini-mooga.
W kolejnym, The Dancer, ponownie przyspieszamy zatapiając się niejako w klimatach brazylijskiego karnawału. Przyjemne orkiestracje oraz znakomita gra Davida Sanciousa na instrumentach klawiszowych. No i oczywiście mocny i wyraźny bas Stanley’a.
Piękny akustyczny pojedynek możemy podziwiać w kompozycji Desert Song. Głównymi bohaterami tego utworu są Stanley Clarke (bas) oraz John McLaughlin (gitara akustyczna). Spokojna, uduchowiona, wyśmienita.
Dalej mamy króciutki Hot Fun brzmiący jakby był żywcem wyrwany z filmu sensacyjnego tamtych lat. Fajna gitarka, mocny bas i bardzo ładne orkiestracje.
Całość zamyka jeden z moich ulubieńców na tym albumie, a mianowicie Life Is Just A Game. Cobham na bębnach, Duke przy klawiszach. Tu też usłyszymy urzekające partie orkiestry (sporo dęciaków), które nadają charakteru tej trwającej dziewięć minut kompozycji. No i tu pojawia się przez chwilę śpiew Stanleya, który brzmi naprawdę dobrze. Kapitalne popisy poszczególnych instrumentów (proszę szczególną uwagę zwrócić na gitarę Icarusa Johnsona) znakomicie wplecione w całość. Wszystko brzmi płynnie, do przodu, po prostu kapitalnie. Mogę go słuchać w nieskończoność. Wczoraj poleciał trzy razy pod rząd.

Album na liście Billoardu dotarł do miejsca 34, a na liście albumów jazzowych do miejsca drugiego. Tą płytą Clarke udowadnia, że jest nie tylko  wspaniałym basistą, ale także świetnym kompozytorem i aranżerem. Do zabawy, ale i do zadumy i odpoczynku. Naprawdę dobry to album, który warto mieć w swojej kolekcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz