środa, 6 września 2017

Steely Dan - Aja (1977)

  1. Black Cow
  2. Aja
  3. Deacon Blues
  4. Peg
  5. Home At Last
  6. I Got The News
  7. Josie
Na temat jakiejś płyty z dyskografii tego zespołu chciałem napisać już wiele, wiele miesięcy temu. Jednak zawsze było coś innego. Steely Dan odkładałem na później. Sfotografowałem już nawet dwie ich płyty. O Aja miałem tak czy inaczej pisać w tym miesiącu ponieważ dokładnie 23 września minie czterdzieści lat od jej wydania. Jednak 3 września dotarła do mnie smutna wiadomość o śmierci współzałożyciela tego zespołu Waltera Beckera, co przyspieszyło tylko moją decyzję…

Drugim, obok Beckera, założycielem grupy był Donald Fagen. Panowie poznali się pod koniec lat sześćdziesiątych będąc na studiach. Prawdę mówiąc nie mam ochoty (ale przede wszystkim czasu) na zgłębianie historii zespołu i moich osobistych odczuć związanych z ich wcześniejszymi albumami. Sądzę, że będę o poszczególnych albumach wspominał na łamach mego bloga więc jakoś się to wyklaruje. Skoncentrujmy się zatem na Aja.
To szósty album w ich dyskografii i jeden z tych które sobie włączam na poprawę humoru. Te piosenki działają na mnie odprężająco i relaksująco. Nie znaczy to oczywiście, że to jakaś tam muzyczka do windy czy salonu odnowy biologicznej. Właściwie to swego rodzaju soft-rock, pop posiadający w sobie spore pokłady jazzowych klimatów. Duet Backer – Fagen znany był z tego, że dążyli w swojej pracy nad piosenkami do perfekcji. Tu każdy dźwięk miał swoje miejsce i znaczenie. Doprowadzali tym swoich towarzyszy w studiach nagraniowych niemal do szału, prosząc często o powtórzenie tego samego fragmentu kilkanaście czy kilkadziesiąt razy. Jednak dzięki takim zabiegom efekt końcowy był fenomenalny, wszystko było dopracowane do najmniejszej nutki i pyknięcia w talerz.  I to doskonale słychać na Aja. Nie ma tu zbędnych udziwnień, wszystko pięknie płynie, a każdy instrument ma woje miejsce i czas. Do nagrania tej płyty panowie zaprosili taką plejadę muzyków, że wymienienie ich wszystkich zajęło by mi osiem stron. Wystarczy wspomnieć, że na płycie znalazło się siedem utworów, w których zagrało sześciu różnych perkusistów. Warto zaznaczyć tu kilka nazwisk. Są to między innymi znakomity saksofonista Wayne Shorter, perkusista Steve Gadd, gitarzysta Lee Ritenour czy wokaliści Michael McDonald oraz Timothy Schmit.

Krążek otwiera piosenka Black Cow. I tu od pierwszych dźwięków muzyka wprowadza słuchacza w dobry nastrój pomimo tego, że w  warstwie tekstowej utwór nie jest wcale radosny. Leniwe popołudnie w miękkim fotelu i ze szklaneczką w ręku. Ten cudowny elektryczny fortepian, żeńskie chórki i Tom Scott, który swym saksofonem maluje przepiękne obrazki.
Chwilę później mamy utwór tytułowy. Ten od zawsze był dla mnie znakomitym przykładem soft-rockowego, a może i popowego utworu progresywnego z domieszką fusion. Świetnie buduje się od początku z kapitalnym fortepianem na czele. Wspomniany Steve Gadd przy zestawie perkusyjnym, świetne zagrania gitar (są trzy) i to niesamowite saksofonowe solo w wykonaniu Shortera. Naprawdę udany i jeden z najlepszych utworów w ich karierze.
Deacon Blues opowiada o życiu muzyka i miłości do muzyki, którą ów pisze i gra. Łagodny, płynący, poruszający się w jazzowych klimatach, powoduje, że nóżka tupie delikatnie. Fajnie plumkająca gitarka, saksofon i ponownie żeńskie chórki.
Peg, to jedna z piosenek tej płyty, która zawojowała listy przebojów. Bardziej taneczna, w stylu funky. W fajny sposób Fagen śmieje się z hollywoodzkiej śmietanki. Świetne solo Jay’a Garydona na gitarze i charakterystyczny głos McDonalda w chórkach.
W Home At Last możemy posłuchać, krótkiego solo Fagena na syntezatorze i nieco dłuższego solo gitarowego Beckera. I Got The News z tym mocnym i wyraźnym głosem McDonalda, fajnym, połamanym tempem i tymi wszystkimi niuansami w grze instrumentów (tu brzdęknie gitara, tam zagra fortepian).
Na koniec usłyszymy piosenkę zatytułowaną Josie, która podobnie jak Peg trafiła do słuchaczy. Charakterystyczne zagrania gitary prowadzącej, funkowy klimacik, magiczny elektryczny fortepian plus naprawdę zgrabne gitarowe solówki.

Przez lata usłyszałem wiele zdań o tym albumie, począwszy od zachwytów, na narzekaniu i określeniu tej muzyki jakoby była nudna i dla starych dziadów. Dla mnie? Aja to świetny album, kapitalne melodie, znakomite partie poszczególnych instrumentów, dopracowany technicznie oraz ciepły w odbiorze. Wszystko razem tu zażarło. Muzyka świetnie buja, ale przede wszystkim wprowadza mnie w doskonały nastrój, poprawia mi humor i sprawia, że nawet w pochmurny, jesienny dzień robi się jasno i przyjemnie. Sądzę, że wielu słuchaczy tak myślało bo album sprzedał się w ponad pięciomilionowym nakładzie oraz wspiął się na szczyty sprzedaży po obu stronach oceanu, ale również zdobył nagrodę Grammy. Świetna płyta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz