poniedziałek, 23 października 2017

Cocteau Twins - Treasure (1984)


1. Ivo; 2. Lorelei; 3. Beatrix; 4. Persephone; 5. Pandora (for Cindy);
6. Amelia; 7. Aloysius; 8. Cicely; 9. Otterley; 10. Donimo


Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
Zgapiłem się. Dlaczego? Otóż z Wielkiej Trójcy wydawnictwa 4AD przedstawiłem dotychczas na blogu jedynie dwie osobliwości. Były to Dead Can Dance - Within the Realm of a Dying Sun (1987) oraz This Mortal Coil - It’ll End In Tears (1984). Do pełni szczęścia pozostaje przedstawienie trzeciej, magicznej siostry, którą niewątpliwie jest Treasure grupy Cocteau Twins. Niesamowite, że takie cudowne płyty powstały w latach osiemdziesiątych, tak często nielubianych przez słuchaczy. Właśnie wtedy, nie wcześniej i nie później.  W mojej kolekcji to skarby od wielu lat. Gdy na studiach poznałem moją przyszłą i nadal obecną Żonę, okazało się w rozmowie, że jedną z jej ulubionych płyt jest właśnie Treasure. Wiedziałem już, że to będzie ta jedyna…


Za kilka dni (dokładnie pierwszego listopada) miną trzydzieści trzy lata od wydania tej płyty. Nieprawdopodobne to jest. Pisząc te słowa obchodzę właśnie swoje urodziny. Nie piszę które bo to nieistotne. W tle gra ten właśnie album i bardzo ciężko mi się pisze, ponieważ co chwila, moja pamięć podrzuca przeróżne wspomnienia z dotychczasowego życia. Muzyka z tej płyty powoduje, że muszę przerywać pisanie aby się uspokoić, wytrzeć łzę i wydmuchać gila. To niesamowite jak działają na mnie te piosenki, nawet po tylu latach. Co prawda płytę poznałem w całości kilka lat po jej wydaniu, ale to nadal jest szmat czasu i ogrom wspomnień.
Ten album wywołuje u mnie najwięcej wspomnień z dzieciństwa. Wakacje, wyprawy do lasu, nad rzekę czy do miejsc ulubionych. Głos Elizabeth Fraser jest tak piękny i tak nieziemski, że ów wspomnienia powracają ze zdwojoną mocą. Elizabeth przecudownie czaruje swym śpiewem. No i muzyka, którą ciężko zaszufladkować, określić, opisać. Ale właściwie po co to robić? Wystarczy włączyć ten album i samemu się przekonać z czym mamy do czynienia.
Wróćmy do moich wspomnień. Przy otwierającym Ivo widzę siebie, smarkacza gnającego na rowerze. Jest ciepło, wiatr owiewa mi twarz, a ja pędzę na złamanie karku z największego wniesienia w okolicy, jakbym chciał polecieć. Przy tym wszystkim jestem przeszczęśliwy. Bez kłopotów, bez zmartwień tylko ja, wielkie szczęście i beztroska.  Dalsze obrazy z przeszłości to bieganie po poniemieckich bunkrach, codzienne granie w piłkę nożną. Wtedy nie rzadko czekało się na wolne boisko, tylu chłopaków było chętnych do gry.
Te wyjazdy z Tatą na działkę gdzie piekliśmy kartofle w ognisku i człowiek był cały czarny od sadzy ze spalonej skórki. 
Jako, że na płycie tytuły piosenek to imiona, wspominam również dawnych kolegów i koleżanki, przypominając sobie po kolei ich imiona. Z większością nie mam żadnego kontaktu od lat. Co jakiś czas tylko dochodzą mnie jakieś informacje, że ta się rozwiodła, a tamten się zapija. Ale ja chcę ich pamiętać jako ośmio, dziewięciolatków kiedy byliśmy najszczęśliwsi na świecie, a to przecież PRL i nie było komputerów, Internetów, tabletów i innych ustrojstw, „dzięki” którym dzieciaki dzisiaj wcale się nie widują, tylko siedzą w chałupach i klikają.
Treasure to też smutne wspomnienia. To śmierć bliskich mi osób. Jednym z takich utworów przywołujących te smutne obrazy jest Persephone.
Wracam jednak do przyjemniejszych spraw. Te piosenki to także marzenia. No proszę posłuchać utworu Pandora. Nic tylko odpłynąć w krainę marzeń i błogostanu. Właśnie takie utwory pozwalają mi odpocząć, zrelaksować się, zostawić za sobą męczący dzień pracy, nerwy i sprzeczki z innymi. Wieczór, słuchawki i jestem w innym świecie.
Przy Ameli płaczę. Trudno to opisać i wyjaśnić, ale tak właśnie jest. Ta muzyka i śpiew Fraser rozrywa me serce na strzępy. Przy kolejnej Aloysius, ponownie odpływam w marzenia i odganiam od siebie złe demony.
Otterley. Tę piosenkę zadedykowałem w moim sercu Mamie. W grudniu minie dwadzieścia cztery lata jak nie ma jej na tym łez padole. Tęsknię do niej niezmiennie od niemal ćwierćwiecza. Bardzo jej brakuje. Kolejny raz leją się łzy.
I na koniec. Płyta Treasure to także radio. To stare, dobre radio. Myślę o Piotrze Kaczkowskim i oczywiście o nieżyjącym już Tomku Beksińskim. To za jego sprawą poznałem ten album jesienią 1988 roku. Dożyłem podłych czasów, bo komu dziś potrzebne są audycje, w których czytane były wiersze, przeplatane tekstami piosenek i fragmentami opowiadań? A temu wszystkiemu towarzyszyła najpiękniejsza muzyka świata, właśnie taka jak ta z albumu Cocteau Twins.

Kończąc. Treasure to w rzeczy samej Skarb, skarb w mojej kolekcji. To moc wspomnień, radości, marzeń, wzruszeń i w końcu smutku i tęsknoty. Ta płyta to przyjaciel, który wiernie towarzyszy mi przez tyle lat. Proszę koniecznie zapoznać się (kto jeszcze nie zna) z tym albumem. Tylko nie na szybcika między pomidorową, a schabowym. W spokoju, wieczorem, w samotności, najlepiej w słuchawkach. Jedna z najlepszych płyt lat osiemdziesiątych, a moim zdaniem jedna z najlepszych w historii muzyki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz