poniedziałek, 22 stycznia 2018

Rush - Power Windows (1985)

  1. The Big Money
  2. Grand Designs
  3. Manhattan Project
  4. Marathon
  5. Territories
  6. Middletown Dreams
  7. Emotion Detector
  8. Mystic Rhythms
Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
W ostatnim wpisie dotyczącym płyty Heathen Davida Bowie, jeden z moich szanownych Czytelników, Leszek, poruszył bardzo ważny temat dotyczący muzyki lat osiemdziesiątych. Głównie chodzi o zarzut jaki stawiano wielu zespołom czy wykonawcom, że w latach osiemdziesiątych obniżyli swe loty i ich płyty były o wiele gorsze i bardziej syntezatorowe od tych z lat siedemdziesiątych. Jak zauważył Leszek, między innymi oberwali Yes, ale dostało się też wielu innym, w tym znakomitemu kanadyjskiemu trio jakim niewątpliwie jest Rush. Taka dyskusja gorszy-lepszy, toczy się od wielu, wielu lat, także w sprawie Power Windows. Jedna strona barykady zaciekle broni tego albumu, druga strzela do niego z dział największego kalibru. A co ja o nim sądzę?...
Nie pamiętam, ale mógł to być 1988 lub 1989 kiedy poznałem ten album. Wspominałem już kiedyś na blogu, przy okazji wpisu o płycie Twilight of Idols zespołu Fashion, że poznałem tę płytę dzięki przypadkowi, dzięki temu, że było lato i w mieszkaniach były pootwierane okna. Z Power Windows było podobnie. Miałem w bloku sąsiada, chłopak starszy ode mnie z sześć, może siedem lat. Jego ojciec był kimś ważnym i pewnie dzięki temu w ich domu było sporo płyt, o których reszta mogła jedynie pomarzyć. Przypominam, to lata osiemdziesiąte, bez internetów. Marek (imię zmieniłem celowo) był nerwowym człowiekiem, często nieobliczalnym, przez to większość czasu spędzał w domu. A że lubił muzykę i miał znakomity sprzęt grający (wszyscy mu zazdrościli), często otwierał balkon i grał płyty, ostro przekręcając potencjometr w prawo. I właśnie tak poznałem Power Windows.
Nie będę tu może przytaczał całej historii powstawania płyty, o tym spokojnie można poczytać w wielu innych miejscach. Trzeba jedynie zaznaczyć, że przy okazji tego albumu, pojawił się nowy producent w postaci Petera Collinsa. To w dużej mierze jemu płyta zawdzięcza swoje brzmienie. W szeregi zespołu Collins wprowadził też nowy sposób nagrywania. Twierdził, że inwencja zespołu jest większa gdy ten będzie nagrywał nowy materiał w wielu studiach nagraniowych. W związku z tym wybrał ich kilka i nasi bohaterowie latali od Kanady przez Florydę, Nowy Jork, Karaiby, na Londynie kończąc. Właśnie stąd wziął się tytuł płyty. Jak wspomina Peart, każde studio miało swój klimat, ale przede wszystkim, z każdego był inny widok z okna, inne obrazy i inna pogoda.
Na płycie znalazło się osiem utworów, a całość przesiąknięta jest latami osiemdziesiątymi z wysuwającymi się na czoło klawiaturami. Nie brakuje tu jednak gitary Lifesona. Jak zwykle mocną stroną ich muzyki są znakomite bębny Pearta i nie gorszy bas Lee.

Utwór numer jeden to The Big Money, która opowiada o tym jaką niesamowitą moc mają pieniądze, dzięki którym można właściwie wszystko.  I od pierwszych sekund świetna perkusja, uderzenia gitary oraz syntezatory.  No i ten basior Geddy’ego. Noga chodzi sama. W połowie fajne zwolnienie, na pierwszy plan wyłania się gitara, którą znakomicie wspiera perkusja. No i gdzie te „straszne” lata osiemdziesiąte?
W kolejnej Grand Designs mamy znowu podobne patenty czyli świetna sekcja, słyszalny Lifeson i jego gitara, a wszystko okraszone delikatną syntezatorową omastą. Czy jest źle? Dla mnie nie.
Manhattan Project porusza bardzo smutny temat, mam nadzieję, że nie muszę wyjaśniać o co chodzi. Tu mamy już zdecydowanie więcej klawiszowych doznań, ale to nadal świetna pop-rockowa, no może popowa piosenka. Zwracam uwagę na tekst bo dzisiejszy pop koncentruje się raczej na czochraniu organów niźli na czymś poważniejszym. I czy ów tekst nie jest dziś ponownie aktualny? Czy świat nie myśli ponownie o nuklearnej zagładzie? Oby skończyło się na straszeniu. 
Oryginalnie stronę pierwszą zamykał Marathon. Co mi się tu podoba najbardziej? Właśnie refreny z tymi charakterystycznymi klawiszami a la „ejtis”. Ale mamy tu też przecież kapitalny bas i gitarowe solo.
Drugą stronę otwiera najdłuższy na płycie Territories. Podobnie jak Manhattan Project, w warstwie tekstowej opowiada o ważnych sprawach. Kolejny Middletown Dreams, w początkowej fazie od zawsze kojarzył mi się z muzyką The Police. No i te klawisze, które budują jakąś niesamowitą przestrzeń, słucha się tego kapitalnie. Choć utwór zdominowany przez wspomniane już klawisze to i tu usłyszymy gitarę Lifesona.
W Emotion Detectors to pierwsze wejście klawiatur jakby zabrane z pierwszego albumu Alphaville. Tu trochę odbiór psuje ta syntetyczna perkusja. Jednak w refrenach utwór nabiera fajnej mocy. I również tutaj jest świetne solo gitary, a w tle galopujący bas. Świetny fragment.
Całość zamyka popowy Mistic Rhythms, ponownie ze świetnym refrenem.

Nim dorobiłem się własnego egzemplarza Power Windows moją kolekcję w 1990 roku zasilił album koncertowy A Show of Hands. Na nim cała masa piosenek z opisywanego tu albumu. Jaki ja byłem szczęśliwy, że mam tę koncertówkę. Ale wróćmy do Power Windows. Dla mnie świetna płyta, lubię lata osiemdziesiąte, lubię syntezatory. Tu mamy jedno i drugie, do tego wyśmienita sekcja, kapitalne melodie, niesamowita przestrzeń oraz dobre teksty. I odnoszę wrażenie, że na tym albumie nie razi słuchacza ten charakterystyczny głos Geddy’ego. Zgoda, gitary ustąpiły miejsca klawiszom, całość wyraźnie osadzona jest w latach w których płyta powstała i zgoda, to nie jest ich najlepsze dzieło. Jednak poza sentymentem, którym niewątpliwie darzę ten album, to nadal Rush, zaskakujący, ciekawy i inny od tego co robili wcześniej i później. Wracam często i chętnie.

20 komentarzy:

  1. Sądzę,że Rush to jeden z nielicznych przypadków zespołów, które umiały się w latach 80tych odnaleźć, zwłaszcza w jego drugiej połowie zachowując tożsamość i stylistykę. Można też śmiało powiedzieć, że ten wydawałoby się ryzykowny eksperyment podkreślił ich status zespołu progresywnego i przecierającego szlaki - bez tej choćby płyty nie byłoby dziś Fates Warning czy Dream Theater. Też lubię i wracam, choć mimo wszystko chyba nie tak często jak do wcześniejszych i do kilku z lat 90tych czy do "Vapor Trails" (naturalnie wwersji zremasterowanej).

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie najsłabszy ich album. Przesyt syntezatorowych aranżacji nie wyszedł na dobre. Rush już od albumu "A Farewell to Kings" eksperymentował z tym instrumentem, ale wtedy lepiej mieszano te proporcje. Choć kilku utworów z "Power Windows" słucha się całkiem przyjemnie. Mimo to, dużo bardziej wolę następny "Hold Your Fire".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie. Sporo w życiu słyszałem podobnych opinii. Ale co kto lubi, najważniejsze by się pięknie różnić i nie skakać sobie do gardeł.
      Ja na ten przykład nie przepadam za ich pierwszymi albumami, dopiero od "2112" robi się ciekawie.

      Usuń
    2. Ja właśnie lubię ten pierwszy okres, wtedy grali najbardziej hardrockowo. Jednak te bardziej progresywne dzieła jak "2112" czy "Hemispheres" też niezwykle cenię. Podobnie jak przebojowy, też z syntezatorami, a jednak niebanalny "Moving Pictures". Płyty od 1982 r. rzadko słucham, ale czasem zdarzy się coś zapuścić.

      Usuń
    3. Całe szczęście, że dyskografia grupy jest spora, a zespół zawsze poszukiwał, nie stał w miejscu i dodawał coś nowego. Tak więc dla każdego coś miłego.

      Usuń
    4. I wiedzieli w którym miejscu zakończyć karierę, czytałem, że grupa nigdy nie zagra już na żywo. Choć równie dobrze mogliby przestać grać pod koniec XX wieku, kiedy zawiesili działalność na skutek przykrych wydarzeń w życiu Neila Pearta. Mimo że ich ostatnia płyta "Clockwork Angels" podobała mi się.

      Dla mnie 3 najlepsze płyty Rush to (w takiej kolejności): "Moving Pictures", "2112", "Hemispheres".

      A najgorsze: "Vapor Trails" (pomyliłem się, jednak ta jest najgorsza, kiedy pisałem pierwszy komentarz zapomniałem zupełnie o jej istnieniu :) ) i "Power Windows".

      Usuń
    5. "Vapor Trails" jest bardzo złe w oryginalnym miksie, na szczęśćie odświeżona i poprawiona wersja jest dużo lepsza.

      Ze klasycznych najbardziej cenię te co wymieniłeś i "Farewell To A Kings", lubię te z lat 80tych, ale bez jakiejś wielkiej miłości, uwielbiam "Test For Echo" (za okładkę i całokształt kolejnego kapitalnego zwrotu w grupie ku alternatywnemu rocku nieco w stylistyce U2 z początku lat 90tych właśnie).

      Co do samego Rush i grania to chyba ostatecznie kończą działalność bo Neil Peart ma ponoć problemy z grą a nie chcą kontynuować bez niego. W sumie szkoda bo nie zagrali nigdy u nas, ale mam nadzieję, że Geddy Lee jeszcze coś nagra bo jego jedyna solowa była całkiem niezła.

      Usuń
    6. Tak, trzeba im oddać, że postąpili właściwie kończąc karierę. Ubolewam tylko nad tym, że nigdy nie zawitali do Polski. Bodaj w 2013 miałem być na ich koncercie w Amsterdamie, ale na skutek wydarzeń w moim życiu, nie udało się to czego do dziś żałuję...

      Usuń
    7. Rush na żywo pod względem instrumentalnym to pewnie zawsze było coś na najwyższym poziomie: jeden z najlepszych basistów w historii muzyki, jeden z najlepszych perkusistów i nie mniej uzdolniony Alex Lifeson :) Najlepsze, że Geddy Lee na występach obsługiwał zarówno bas, jak i syntezator.

      Usuń
    8. Ale mi Panowie (Fan Filmów, Lupus) narobiliście ochotę na koncert Rush. Wieczorem obowiązkowo odpalę jakieś DVD aby poczuć choć namiastkę ich występu.

      Usuń
  3. Wystarczyło wyjechać na kilka dni i proszę pojawiła się recenzja ciekawego zespołu i równie ciekawa dyskusja :-)
    Co do Rush, to dość późno i przypadkowo poznałem ten zespół. No bo jeżeli zaczynam słuchanie dopiero od „Nobody’s hero” z płyty „Counterparts” (1993) to nie jest zbyt dobrze. Po prostu gdzieś w listopadzie 1993 roku ten utwór trafił na Listę Przebojów Programu 3 i całkiem nieźle sobie radził. Ale skoro nigdy nie jest za późno na poznanie… A potem wpadłem na program dokumentalny poświęcony nagrywaniu „2112” i słuchając fragmentów utworów i wypowiedzi muzyków pomyślałem, że jednak coś w tym jest. Zacząłem wybierać płyty z ich dyskografii na własną półkę.
    Z lat 80-tych o dziwo niespecjalnie podobał mi „Moving pictures” uznawany zgodnie w recenzjach za najbardziej przebojowy. Za to ze sporym i miłym zaskoczeniem słuchałem nieco wcześniejszy niż omawiany teraz album „Grace Under Pressure” z 1984 r. Szkoda, że zakończyli karierę, bo to przypomina o nieubłaganym upływie czasu i w sumie nieuchronnych kłopotów ze zdrowiem. Ale szacunek za długie trwanie w niezmiennym składzie i podjęcie decyzji o niepodejmowaniu szukania zmiennika w miejsce Neila Pearta. To niezbyt częste zjawisko...
    Ja wiem, że głos Geddy Lee jest może specyficzny, ale jakoś nigdy nie przeszkadzało mi w ich odbiorze. Może dlatego, że dużo wcześniej pod wpływem Piotra Kaczkowskiego zacząłem słuchać Budgie, a tam również grając na basowej gitarze udzielał się wokalnie Burke Shelley o równie niepowtarzalnym głosie. Chyba zbyt bardzo zwracam uwagę na brzmieniu basu, bo choć czasem mało słyszalny, to trzyma utwór w ryzach. Korzystając z okazji chętnie poczytałbym wspomnienie o Budgie, bo to zacny zespół, tak bardzo lubiany w Polsce – ku zaskoczeniu samych muzyków….
    Pozdrawiam serdecznie, Leszek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Budgie może kiedyś się pojawi. U mnie jest to potrzeba chwili, spotkanie starego znajomego, jakiś utwór ni z tego ni z owego zagra mi w głowie. Nie porafie pisać na zawołanie ;-)
      Ale rzeczywiście Kaczkowski bardzo ich u nas wywindował. Oni sami przecież byli niesamowicie zaskoczeni tą popularnością w naszym kraju. Na Zachodzie grali w małych salach, a u nas tłumy nieprzebrane.

      Usuń
    2. Ależ oczywiście, jestem podobnego zdania, że każdy artykuł powinien powstawać spontanicznie, pod wpływem impulsu. Tylko wtedy będzie prawdziwy i pełen emocji. Także może i na Budgie kiedyś przyjdzie odpowiednia pora :-)
      To rzeczywiście czasem przypomina spotkanie z dobrym znajomym, czasem jest to okruch wspomnienia, miłe bądź smutne okoliczności. Pewnie mamy podobne wrażenie, gdy zupełnie niespodziewanie przypomni się jakaś piosenka i z niewiadomych przyczyn towarzyszy przez cały dzień (dzisiaj tak mam z „Parsienne Walkways”).
      Inna rzecz, że niektóre płyty wymagają odpowiedniego nastroju i pory dnia. Moja znajoma twierdzi, że wspomnianego niegdyś na blogu koncertu Keitha Jarretta może słuchać bez końca, ale dla niej najlepiej brzmi o poranku. Podobne wrażenie mam nieodmiennie z utworem „Telegraph Road” grupy Dire Straits. Dla mnie jego pierwsze dźwięki brzmią zupełnie jak budzący się nowy dzień. Słoneczny, może lekko zamglony…
      Pozdrawiam serdecznie, Leszek

      Usuń
  4. Uwielbiam "Moving Pictures", lubię okres hardrockowy i początek okresu, w którym dominowały syntezatory (zwłaszcza "Grace Under Presure"), a późniejsze wydawnictwa mogłyby dla mnie nie istnieć.

    Mieszane odczucia budzi we mnie natomiast okres progresywny, czyli druga połowa lat 70. Niby powinien mnie zachwycać, bo lubię zarówno rock progresywny, jak i ambitniejszy hard rock, a jednak nie znajduję w tym wiele dla siebie. Wolę te bardziej "piosenkowe" kawałki, jak "A Passage to Bangkok", "Trees" czy "Closer to the Heart", natomiast te dłuższe utwory wydają mi się zbyt chaotyczne i rozwleczone. Często jest to po prostu kilka krótkich kawałków posklejanych ze sobą, bez spójności. A przez to nie ma w nich takiej płynności, jaką mają np. długie utwory Floydów, w których kolejne części są logicznym rozwinięciem poprzednich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Moving Pictures" wygrywa chyba większość rankingów wśród słuchaczy Rush. Nie ukrywam, że to także jeden z moich ulubieńców.

      Usuń
    2. Też cenię "Moving Pictures" najbardziej z całej dyskografii (choć kiedyś to miano należało do "2112"). A z tych najdłuższych utworów paradoksalnie najbardziej lubię "The Fountain of Lamneth" (mimo zbyt długich przerw między poszczególnymi częściami) i instrumentalny "La Villa Strangiato".

      Usuń
    3. Też najbardziej lubię "The Fountain of Lamneth", ponieważ jest w tym utworze jakiś zamysł - druga polowa jest "lustrzanym" odbiciem pierwszej. Natomiast taki "2112" to po prostu kilka różnych utworów udających całość - łączy je jedynie warstwa tekstowa.

      Jakiś czas temu przypomniałem sobie "A Farewell to Kings" i "Hemispheres", i te dłuższe utwory (może poza "La Villa Strangiato") brzmią moim zdaniem strasznie nieporadnie. Nie jest to ani dobry progres (przez niespójność), ani dobry hard rock (przez zbyt wiele kombinowania).

      Usuń
    4. No i "The Fountain of Lamneth" ma też ładniejsze fragmenty instrumentalne, np. genialne "No One at the Bridge". Ale "2112" też bardzo cenię, szczególnie pierwsze minuty, w których świetnie narasta napięcie.

      Usuń
  5. Płyta doskonale wyprodukowana i nagrana...Brzmi świetnie w Hi Res 24 bitowym pliku , pomimo że była nagrana w DDD 16/41

    OdpowiedzUsuń