wtorek, 23 października 2018

Prodigy - The Fat Of The Land (1997)

  1. Smack My Bitch Up
  2. Breathe
  3. Diesel Power
  4. Funky Shit
  5. Serial Thrilla
  6. Mindfields
  7. Narayan
  8. Firestarter
  9. Climbatize
  10. Fuel My Fire
Ale dziś polecę. Ale co mi tam, wszak dziś moje urodziny, to postanowiłem zaszaleć na blogu. Kontynuuję moją październikową przygodę z płytami lat dziewięćdziesiątych, które zrobiły wtedy na mnie duże wrażenie. Przyznam, że wrzuciłem ten  krążek do odtwarzacza po wielu latach i sam byłem niezwykle ciekawy jak go dziś odbiorę. Rok 1997, na południu naszego kraju wielkie powodzie. Wrocław pod wodą, niesamowite tragedie wielu ludzi, bezczelność ówczesnego premiera, a ja wygrzewam się na słoneczku, na Wyspie Sobieszewskiej…
Pojechaliśmy we trzech na wakacje. Ruszaliśmy z Łodzi, było strasznie zimno, padał deszcz, przez ekstremalną sytuację na południu Polski pociągi miały gigantyczne opóźnienia. Mam na sobie jeansy i kurtkę. W końcu, z bodaj dwugodzinnym opóźnieniem, podjeżdża nasz skład. Gdzieś w ¾ trasy nikną chmury, wychodzi słońce, które grzeje coraz mocniej. We wczesnych godzinach popołudniowych pociąg wypluwa nas na peron w Gdańsku. Skwar jest nieprawdopodobny, mieszkańcy Trójmiasta gdyby tylko mogli chodziliby nago. A my? My w długich spodniach, bluzach, kurtkach. Wyglądaliśmy jakbyśmy przyjechali zza Uralu na handel. Postanowiliśmy iść na starówkę, tam w sklepie z płytami kupiłem kasetę The Fat Of The Land. Wcześniej znałem tylko kilka utworów tej grupy i bez większego szału. Ale w 1996 usłyszałem dwa utwory: Firestarter, ale przede wszystkim Breathe. Dlatego postanowiłem kupić tę kasetę. Miałem ze sobą walkmana, uznałem ze będzie bezpieczniej brać pod namiot kasetowca niźli discmana. A swoją drogą miałem ogromną kolekcję kaset więc walkman był ciągle w użyciu. Do tego kasety były o wiele tańsze od kompaktów dlatego wybór padł na ten pierwszy nośnik muzyki. I powiem szczerze, że wtedy wpadłem po uszy w ten album.

Dziesięć utworów, a jeden lepszy od drugiego. Na pierwszy ogień rzucono Smack My Bitch Up. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie, a gdy kilka miesięcy później ukazał się teledysk do tego utworu, całość powaliła do końca. Ten teledysk, wtedy dwadzieścia lat wstecz był czymś niesamowitym. Pomysł kapitalny, wykonanie jeszcze lepsze. Podejrzewam, że wtedy wielu utożsamiało się z obrazami przedstawianymi w tym klipie, no przynajmniej do ostatniej sceny, która dosłownie rozwala. No i ten głos Shahin Badar. Breathe to kolejny znakomity teledysk. Gady, robactwo, świetna gra światłem, niesamowite charakteryzacje. No i oczywiście sama muzyka, szybka, mocna, wciągająca. Ale Breathe znałem wówczas już dość dobrze i dopiero kolejny utwór mnie powalił. Mowa o Diesel Power. Znakomity motyw syreny plus niesamowity basowy, transowy temat przewodni. Tu głosu użyczył niejaki Kool Keith nowojorski raper. Choć nie przepadałem nigdy za rapem, to ten kawałek mnie poniósł, maszerowało się przy nim rewelacyjnie.

Funky Shit raczej przemilczę, bo chyba jako jedyna wtedy i dziś wywołuje u mnie zgrzytanie zębów, mimo że nawiązuje do Beastie Boys. Ale już Serial Thrilla to powrót do kapitalnego grania (tu kłania się Skunk Anansie). Znowu mamy motyw syreny, a także mocny gitarowy riff, który w połączeniu z elektronicznym bitem dają znakomity efekt. To też jeden z tych utworów do przodu, do marszu, do wyładowania złości.
Mindfields nie odstaje od poprzednika. Proszę posłuchać wstępu. Na przestrzeni lat słyszałem go jako podkład do wielu programów telewizyjnych i radiowych. Wykorzystano go również jako jeden z elementów ścieżki dźwiękowej do filmu Matrix. Zresztą będąc kiedyś, całkowicie przypadkiem, w jednej z europejskich stolic znajomi wyciągnęli mnie do jakiegoś klubu. Tam w okolicach drugiej nad ranem DJ zapodał ten kawałek. Kilkaset ludzi jak w transie, to był niesamowity widok.
Narayan potwierdza świetność tej płyty. Wciągający, hipnotyzujący wręcz progresywny utwór. Chwilę po nim znany chyba wszystkim Firestarter. Swego czasu utwór ograny do granic możliwości. A proszę posłuchać tego basiska w kolejnym utworze zatytułowanym Climbatize, coś wspaniałego.
Całość zamyka cover niejakiego L7 w postaci Fuel My Fire. Punkowa werwa, świetne gitary i moc. Wersja Prodigy w moim odczuciu o wiele lepsza mimo, że tak podobna do oryginału. 

Wtedy album ponadczasowy, to było coś nowego co wstrząsnęło muzycznym światem. Połączenie wielu gatunków muzycznych, w których oczywiście prym wiedzie rave, techno czy jak tam to zwał. To jedyna w mojej kolekcji płyta z tego podwórka, a muszę przyznać, że jedna z ulubionych do dziś. Wróciłem po latach i nadal ten album robi niesamowite wrażenie. Nawet porzucając te wielkie hity w postaci Breathe, Firestarter i Smack My Bitch Up, reszta broni się znakomicie, a nie wiem czy nie gra lepiej niż ów hity. Płyta sprzedała się w ponad dziesięciomilionowym nakładzie co o czymś świadczy. Poznałem wielu, u których słowa techno czy rave wywoływały wymioty, a po przesłuchaniu tego albumu otwierali oczy ze zdziwienia i zachwytu. Ta płyta jest dowodem, że nie można zamykać się na jeden rodzaj muzyki. Trzeba szukać, słuchać, eksplorować, być otwartym. Wtedy można trafić na takie perełki jak The Fat Of The Land. A wakacje 1997? Udały się znakomicie nawet wtedy gdy po mniej więcej dziesięciu dniach dotarła do Gdańska brzydka pogoda z południa kraju. Przenieśliśmy się do ośrodka i tam na poddaszu katowaliśmy ten album. 

3 komentarze:

  1. Najlepszego z okazji urodzin. Z mojej strony mogę polecić płytę Apollo 440 "Electro guide in blue". Słuchając tej płyty natychmiast cofam się do lat 90-tych, wydana chyba w tym samym czasie. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, pamiętam jak do znudzenia grali "Ain't Talkin''Bout Dub". Mnie to nigdy nie chwyciło wręcz odstręczało. Ale pamiętam też, że na tym albumie była jakaś bardzo fajna spokojna piosenka (a może tylko fragment). Ale nie, prócz płyty Prodigy nigdy nie wciągnęło mnie takie granie.
      Dziękuję za życzenia
      Pozdrawiam

      Usuń
  2. ”Ale dziś polecę.”. Czy aby na pewno? Jestem stałym czytelnikiem „Music is the healer” od ponad dwóch lat i wydaje mi się, że nie ma nim ograniczeń jeśli chodzi o gatunki muzyczne. Wydaje mi się, że takowym jest co najwyżej Pańska kolekcja płyt. Tak więc mnie wpis o płycie The Prodigy nie był dla mnie specjalnym zaskoczeniem.
    Przyznam się, że ja też pod koniec lat 90-tych zacząłem słuchać właśnie The Prodigy, wspomnianych Apollo 440 czy też Massive Attack. Generalnie muzyki … Właśnie jakiej. Jedni zaliczali te (i inne zespoły) do muzyki elektronicznej, inni do techno, a jeszcze inni do muzyki tanecznej. To, że był to miks rożnych stylów na pewno nie ułatwiało klasyfikacji. Na pewno jednak było to ciekawe zjawisko. Mnie jednak nie zainteresowało i wkrótce wróciłem słuchania rocka (szeroko pojętego) i jazzu.
    I chyba tak już zostanie. Przesłuchałem „The Fat Of The Land” i nie mam ochoty na więcej.
    Pozdrawiam, Adam

    OdpowiedzUsuń