piątek, 21 sierpnia 2015

Flame Dream - Out In The Dark (1981)


Sun Side:
  1. Full Moon
  2. Nocturnal Flight
  3. Out In The Dark
Dark Side:  
  1. Wintertime Nights
  2. Strange Meeting (Part One)
  3. Caleidoscope
  4. Strange Meeting (Part Two)

Z cyklu “Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
Dziś chciałbym przedstawić tak zwane wykopalisko. Zespół o którego istnieniu nie miałem zielonego pojęcia. Kiedyś w jednej z rozmów o muzyce, mój dobry znajomy ze Stanów polecił mi ten właśnie album. Pomyślałem dlaczego nie. I muszę powiedzieć, że to była dobra rekomendacja. Mam tu co prawda jedno spore zastrzeżenie, ale o tym trochę później. Przyznaję się bez bicia, że nie znam innych płyt tej grupy więc nie mam odniesienia do ich wcześniejszych jak i późniejszych dokonań. Pamiętam, że kiedyś ostro poszukiwałem innych albumów zespołu, ale z dostępnością było kiepsko i dałem sobie spokój. Później zaś kompletnie zapomniałem o tym zespole i dopiero po wielu latach odświeżyłem sobie płytę Out In The Dark. 
Grupa Flame Dream pochodzi ze Szwajcarii. Płyta została nagrana w sławnym genewskim studio Aquarius należącym do Patricka Moraza. W nagraniu tego albumu wzięli udział perkusista Peter Furrer, basista Urs Hochuli, młodziutki wtedy, pochodzący ze Stanów Dale Hauskins, który zagrał tu na gitarze, Roland Ruckstuhl (klawisze) oraz Peter Wolf, który użyczył tu swojego głosu i zagrał na instrumentach dętych. Muzyka przedstawiona na tym albumie to typowy rock symfoniczny bardzo mocno odnoszący się w swoim brzmieniu do legendy rocka progresywnego.

Stronę pierwszą, zatytułowaną Sun Side rozpoczyna utwór Full Moon. Usłyszymy tu ciekawą pracę perkusji, wyraźny basowy motyw i krótkie solo na saksofonie. Wokale jako żywo przypominają na początku jakby były zaczerpnięte z Yes. Nieco później Peter Wolf śpiewa jak Peter Gabriel. Osobiście nie przepadam za tym utworem,  klawisze są trochę zbyt mocno osadzone w latach osiemdziesiątych (choć lubię to tu mi jakoś nie leżą). Za to zaintrygował mnie tu saksofon. W brzmieniu utwór rozdarty brzmieniowo pomiędzy lata 70-te i 80-te. 
Jednak już drugi utwór Nocturnal Flight zmienia podejście do słuchania. Rozpoczyna się on arcyciekawymi klawiszami, klawiszami które do złudzenia przypominają Tony’ego Banksa z Genesis. Brzmienie i styl gry są zdumiewająco podobne do tego co robił Banks w swoim macierzystym zespole. W połowie utworu wchodzi sekcja rytmiczna i gitara. Genesis pełną gębą. Muzycznie jest to arcyciekawa uczta z bardzo przyjemnym gitarowym solo na sam koniec.  I już tutaj muszę wspomnieć o owym zastrzeżeniu o którym wspomniałem na samym początku. Chodzi o partie wokalne. Nie przekreślam Wolfa całkowicie, ale nie wyszło mu kompletnie. Piękny utwór został skażony słabym wokalem. Choć z drugiej strony to muzyka jest najważniejsza, a ta prezentuje się tu przednio. 
Stronę pierwszą zamyka trwający niespełna dziewięć i pół minuty utwór tytułowy. Ponownie usłyszymy tu świetne partie fortepianu. Niestety w początkowej fazie utworu pierwsze skrzypce „gra” śpiew.  Jednak w okolicach czwartej minuty pojawia się piękny flet. Z resztą ta część kompozycji przypomina nieco Firth Of Fifth wiadomej kapeli. Później mamy dość skoczne przyspieszenie z wyśmienitą grą Ruckstuhla na pianinie. Ponownie pojawia się flet i fajna rytmiczna perkusja. Ciekawa propozycja.


Stronę drugą, zatytułowaną Dark Side, otwiera skoczny Wintertime Nights. Tu z kolei sposób śpiewania Wolfa łudząco przypomina partie Collinsa z utworu Robbery Assault And Battery. Znowu świetne popisy klawiszowe w stylu Banksa.
Strange Meeting (Part One) to drugi na tym albumie „długas”. Utwór trwa bowiem nieco ponad dziewięć minut. Bardzo ładny, spokojny, klimatyczny i nastrojowy początek. W okolicach 2:30 delikatnie wchodzi sekcja rytmiczna. Dalej usłyszymy między innymi partie saksofonu oraz fletu. No i wszechobecne klawisze. Bardzo fajna piosenka.
Caleidoscope to utwór instrumentalny. Tu na pierwszy plan wysuwa się świetny saksofon. Ale wyraźnie zarysowuje się tu także perkusja i klawisze z melotronem na czele.
Album zamyka krótki (niespełna dwuminutowy) instrumentalny Strange Meeting (Part Two). Ponownie Banksowskie klawisze i ciekawa sekcja rytmiczna.

Kilka tygodni temu opisywałem album grupy Starcastle Fountains Of Light na którym słychać całą gamę odniesień do twórczości grupy Yes. Out In The Dark to z kolei ogromne odniesienia do grupy Genesis. Czy to dobrze? Gdyby te wokale były lepsze, byłoby fantastycznie, a tak… Może troszkę zbyt demonizuję ten głos, ale mnie osobiście nie przypadł on do gustu. Jak już wspominałem, muzycznie album jest bardzo ładny. Nie jest to na pewno arcydzieło, chociażby ze względu na te liczne, chwilami dosłowne odniesienia, ale to dobry album warty polecenia i zapoznania się z nim. Dla admiratorów grupy Genesis na pewno.

2 komentarze: