- Those About To Die…
- Elegy
- The Valentyne Suite
- Theme For An Imaginary Western
- The Machine Demands Another Sacriface
- Solo Colonia
- Lost Angeles
- Stormy Monday Blues
Dziś rano dotarła do mnie wiadomość o śmierci Jona Hisemana. Odszedł kolejny gigant ze świata muzyki. Znakomity perkusista, współzałożyciel Colosseum, występujący w wielu innych zespołach i projektach muzycznych. Jeszcze kilka miesięcy temu grał koncerty z grupą JCM, w której występował z kolegami ze swojego macierzystego zespołu (Mark Clarke i Clem Clempson). Po tej jakże smutnej wieści bez zastanowienia sięgnąłem po płytę LiveS (The Reunion Concerts 1994)…
Dlaczego ten album? Był pierwszym, który kupiłem na bieżąco, niedługo po wydaniu. No i oczywiście był pierwszym wydanym po dwudziestoletnim rozstaniu. Panowie połączyli siły i po kilkutygodniowych próbach wyruszyli w trasę koncertową. Efektem tejże był wydany w 1995 roku prezentowany tu krążek zawierający materiał z koncertów Zelt-Musik-Festival z Freiburga oraz E-Werk z Kolonii.
Zespół oczywiście znałem już wcześniej. Pamiętam jak zakochałem się w przepięknej kompozycji The Valentyne Suite pochodzącej z płyty o tym samym tytule. Po prostu odpłynąłem. Zresztą do dziś najbardziej cenię ten właśnie album grupy. Gdy w 1994 roku całkiem przypadkowo dowiedziałem się, że zespół postanowił się reaktywować (podobno Hiseman miał opory), byłem ogromnie ciekawy co z tego wyniknie. Płytę zakupiłem bodaj w Berlinie i po jej wysłuchaniu byłem bardzo, ale to bardzo zadowolony. Ta fascynacja została właściwie do dziś i często łapałem się na tym, że wspomnianą już The Valentyne Suite częściej słuchałem w wersji z tego koncertu niż tej pierwotnej.
Na płycie znalazło się osiem utworów. Całość otwiera niezwykle żywiołowy Those About To Die… z ich pierwszego krążka w dyskografii. I od razu chłopaki pokazują, że są w wyśmienitej formie. Poszczególne instrumenty mają tu swoje pięć minut i popisują się wzbudzając aplauz publiczności. Nieco uspokojenia mamy w kolejnej Elegy z pięknym solo saksofonu Heckstalla-Smitha.
Wreszcie dochodzimy do The Valentyne Suite. Niemal dwadzieścia jeden minut kapitalnej muzyki, z tą magiczną częścią w postaci February’s Valentyne. Nie wiem ile razy, ale można chyba liczyć w setki ilość przesłuchań tego fragmentu. Ta koncertowa wersja February’s Valentyne wydaje się być dla mnie bardziej magiczna, jakby pochodziła z pogranicza światów, pachnie legendami i prastarymi dziejami. Dla mnie jest po prostu nieziemska i do dziś kocham jej słuchać. Sąsiedzi mieli dziś niezłą jazdę w okolicach siódmej rano, ale co tam.
Świetne Theme For An Imaginary Western czy króciutkie The Machine Demands Another Sacriface, które jest jakby wprowadzeniem do kilkunastominutowego popisu Hisemana na perkusji. Nie ma co, facet naprawdę potrafił wspaniale grać na tym instrumencie.
Zostały jeszcze Lost Angeles ze wspaniałym klawiszowym wstępem i tą niesamowitą gitarową solówką na koniec. Coś wspaniałego. Wszystko zamyka (jak sam tytuł wskazuje) jakże bluesowy Stormy Monday Blues.
Powiem tak, minęło
dwadzieścia lat, a ten koncert nadal smakuje mi tak samo jak wtedy gdy pierwszy
raz wrzuciłem płytę do odtwarzacza. Bije tu niesamowity klimat, sprawność
muzyków, genialne wzajemne uzupełnianie i magia. Po prostu kawał wyśmienitego klimatu. Polecam wszystkim miłośnikom dobrego grania. Słowa te pisałem dziś rano niemal na kolanie, także proszę wybaczyć mi ewentualne błędy czy chaos.
Dziękuję Ci Jonie za wszystko i do zobaczenia po
drugiej stronie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz