- Gentle; The Night
- Fantasy Passages
- And The Stars Go With You
- The Far River
- Stratos
Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
W środę obejrzeliśmy z Żoną film Amy. Tak, to ten dotyczący życia i smutnej śmierci Amy Winehouse. Zresztą to jej życie też właściwie było smutne. Niebywale zdołował mnie ten film. Przerażająco prawdziwie obnażający nas jako ludzi. Nasze słabości, pożądanie, marzenia, przeróżne charaktery, pazerność oraz wspomnienia. Musiałem ten seans odreagować, a w takich sytuacjach najlepsza jest oczywiście muzyka, spokojna muzyka. Co można włączyć o 22:30? To musiała być muzyka, która sprawi, że polecę do gwiazd…
Tym bardziej, że tego samego dnia wyczytałem, że zbliża się kolejny koniec świata (już sam nie pamiętam ile ich już przeżyłem). Jednak tym razem, za niecały miesiąc, ma dojść do całkowitego zaćmienia księżyca, a później już tylko ciemność. No to musiałem wybrać gwiezdną płytę. Po dość długich dylematach padło na amerykańskiego kompozytora tworzącego muzykę kosmiczną.
Tym bardziej, że tego samego dnia wyczytałem, że zbliża się kolejny koniec świata (już sam nie pamiętam ile ich już przeżyłem). Jednak tym razem, za niecały miesiąc, ma dojść do całkowitego zaćmienia księżyca, a później już tylko ciemność. No to musiałem wybrać gwiezdną płytę. Po dość długich dylematach padło na amerykańskiego kompozytora tworzącego muzykę kosmiczną.
And The Stars Go With You jest drugą płytą w jego dorobku, ale pierwszą powszechnie dostępną. Dlatego często uważa się, że to jego pierwszy album w karierze. Jednak trzy lata wcześniej wydał album Starmoods, który ukazał się jedynie na kasecie i w bardzo ograniczonym nakładzie. Serrie jest cenionym muzykiem w Stanach. Często proszony był o tworzenie muzyki do filmów traktujących o kosmosie. Współpracował z Lucasfilm, IMAX, NASA, CNN, planetariami czy marynarką Stanów Zjednoczonych.
I jak zawsze, domownicy poszli spać, a ja nalałem sobie coś mocniejszego, założyłem słuchawki, wrzuciłem srebrny krążek do odtwarzacza i nacisnąłem Play.
Sam początek to piękne wprowadzenie o jakże trafionym tytule Gentle; The Night. I natychmiast pierwsze dźwięki powodują, że odpływam, wyraźnie czuję jak napięte wcześniej mięśnie rozluźniają się. Jejku, jak ja to kocham. Noc, malutka lampka, dająca ciut światła i muzyka. Podczas tej jakże delikatnej kompozycji myślę o obejrzanym filmie. To ciekawe, większość ludzi pragnie takiej sławy jaką miała Amy, pewnie wiele by oddali aby być na jej miejscu. Tak, jak to wspaniale, pieniądze, wszyscy mnie kochają. Ale nikt nie zastanawia się nad konsekwencjami takiej sławy, bagatelizują ją, udają, że nie widzą. A to musi być olbrzymi ciężar, z którym wielu artystów nie potrafi sobie poradzić. Czy ktoś z nas chciałby resztę życia spędzić z obiektywem aparatu przy nosie? Pierwsza kompozycja bardzo delikatnie wprowadziła mnie w noc. Jak to jest, że taki minimalizm w muzyce może wyzwolić takie pokłady doznań i przeżyć. Znakomity początek płyty.
Fantasy Passages to kontynuacja tej przepięknej podróży do gwiazd. Wyobrażam sobie, że lecę w jakimś gwiezdnym pojeździe i mijam kolejno planety naszego układu po czym ów statek leci dalej, a mym oczom ukazują się obiekty dotąd nieznane. I te przeogromne przestrzenie. W okolicach piątej minuty utwór delikatnie zmienia swój charakter. Ale to nadal cudowny nastrój, a muzyka sugeruje nam odkrycie nowego gwiazdozbioru.
Czas na najkrótszą pozycję na płycie. I jest to utwór tytułowy. Dawno, dawno temu był pierwszym z tej płyty, który usłyszałem. Był jednym z nagrań na kasecie kumpla i za nic nie wiedzieliśmy cóż to jest. Ale mnie oczarował, wzruszył i za wszelką cenę pragnąłem się dowiedzieć kto tworzy tak fantastyczne dźwięki. Dowiedziałem się po latach i to też całkiem przypadkowo. Kopiąc w używanych płytach, w jednym z nowojorskich komisów, natknąłem się na tę płytę. Podszedłem do stanowiska odsłuchowego i nie wiedzieć czemu włączyłem utwór tytułowy. Nogi się ugięły, serce zabiło mocniej i jakoś odruchowo krzyknąłem „O kur…”. Chłopak za ladą spojrzał na mnie (jak i połowa klientów), a na jego twarzy malował się napis What the hell? Wspaniałe są takie odkrycia. The Far River zaczyna się od delikatnego szumu i plumknięć klawiszy i wraz z kończącym cały album Stratos, są kontynuacją ucieczki z planety Ziemia. W końcu, to moja osobista ucieczka przed podłością tego świata, brakiem zrozumienia, wiecznym pouczaniem innych, interesowaniem się ich życiem, pazernością, hipokryzją i głupotą.
Jak głosi tytuł płyty,
gwiazdy podążyły razem ze mną, a raczej ja podążyłem za nimi. Słuchając takiego
kosmicznego ambientu okropnie żałuję, że nie dożyłem czasów gdy za drobną
opłatą można udać się w kilkutygodniową podróż kosmiczną, nawet samotną.
Poświęcić ten czas na zastanowienie się nad sobą, docenić życie bo mamy je
tylko jedno. I zrozumieć wreszcie, że w ogromie wszechświata jesteśmy nic
nieznaczącymi robaczkami, żyjącymi na malutkiej planecie. Po ciężkim dniu, dla ukojenia nerwów i choćby
dla kilkudziesięciominutowej ucieczki z tego świata warto mieć, a przynajmniej
zapoznać się z tym albumem. Jest po prostu piękny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz