Cudowny weekend w
przepięknym Krakowie. Pojechaliśmy z Żoną do dawnej stolicy Polaków aby
odwiedzić ukochane miejsca, podjeść w znanych nam restauracjach i pospacerować
po ulubionych trasach. Na ulicach Starego Miasta czuję się troszkę jak w Nowym
Jorku. Ilość języków z całego świata przytłacza, a co za tym idzie masa ludzi
płynąca niczym rzeka o dwóch nurtach. No ale ten wyjazd to dla mnie przede
wszystkim koncert legendy jaką niewątpliwie jest King Crimson. I może zabrzmi
to śmiesznie, ale…
Życzyłem sobie z całego serca aby wybrzmiał
tytułowy utwór z ich debiutanckiej płyty. Reszta była mniej istotna (ta,
jasne), ale to właśnie The Court Of The Crimson King wprowadził mnie w ten wspaniały
świat Roberta Frippa. Kocham ten utwór od pierwszego przesłuchania. Zresztą
cały debiut uwielbiam. Panowie mnie nie zawiedli, ale po kolei.
Piękna pogoda, gorąco, chwilami za gorąco. Nie było jednak takiej skwary jak w 2015 gdy pojechałem do Krakowa na koncert Camel. Oba te wydarzenia odbywały się w tym samym gmachu czyli ICE Congress Centre. Do tegoż dotarłem około godziny 19:45. W środku tłumy, o dopchnięciu się do sklepiku nie było mowy. Stwierdziłem, że ewentualne zakupy poczynię w przerwie lub po koncercie. Poszedłem więc na swoje miejsce. Co ciekawe, siedziałem w niemal tym samym fotelu co na Camelu. Sala wypełniona niemal do ostatniego miejsca. A na scenie? Sprzęt rozstawiony, tablice z informacją aby nie filmować i nie nagrywać. Na sekundy przed dwudziestą, z głośników poszedł komunikat w języku polskim i angielskim, z prośbą o nieutrwalanie koncertu na żadnym z urządzeń. Niemal punkt ósma na scenę wszedł zespół i na moich rękach pojawiła się pierwsza gęsia skórka.
Bez żadnych ceregieli, bez żadnych pozdrowień, przemówień czy rozgrzewek, panowie chwycili za instrumenty i przeszli do rzeczy.
Na dzień dobry krótki popis perkusji, a były trzy i zaczęli od Larks’ Tongues In Aspic, Part One. I druga gęsia skórka na rękach. Niesamowite to przeżycie. Ilość przeszkadzajek których używał Mastelotto przyprawiała o zawrót głowy. Od pierwszych sekund koncertu czuć było moc, występ był niewątpliwie głośny, może ciut za, ale w niczym to nie przeszkadzało. Wszystkie instrumenty były doskonale słyszalne (przynajmniej w miejscu w którym siedziałem) i nie przeszkadzały sobie wzajemnie. Chwilę później mamy Larks’ Tongues In Aspic (Part IV). Tony Levin zmieniał basy jak rękawiczki, perkusiści szaleli za zestawami, a sam Mistrz niewzruszony, gra na gitarze. No i pięknie został wpleciony w to wszystko fragment naszego hymnu, zagrany przez Mela Collinsa na flecie. Coś wspaniałego.
Po tych niesamowitych, początkowych wrażeniach przyszła kolej na uspokojenie w postaci przepięknego Moonchild. Chwilę później przerywnik, w roli głównej mamy Levina w basowym popisie i płynne przejście do The Court Of The Crimson King. W tym momencie moje szczęście było nie do opisania. Ciary po całym ciele, wzruszenie, ekscytacja i moc wspomnień. Mogłem umierać…
No ale koncert przecież trwał nadal i kolejnym utworem był Indiscipline i na jego koniec okrzyk Jakszyka „Podoba mi się”. Kolejne utwory to między innymi Cirkus, Bolero, Dawn Song oraz Skirmish czyli mieszanka z płyty Lizard. Dalej mieliśmy romantyczne Islands i na zakończenie pierwszej części koncertu Larks’ Tongues In Aspic, Part Two. Przerwa. Wyjście z sali, poszedłem do sklepiku, zakupiłem koszulkę, wykonałem telefon i pomalutku wróciłem na salę.
I ponownie perkusyjne rozpoczęcie, po czym przyszedł czas na Discipline. Dalej mogliśmy posłuchać pięknego Cadence And Cascade, Meltdown czy Redical Action. Drugą część koncertu zakończył przepiękny Starless. Kolejny wzruszający moment i zespół schodzi ze sceny.
Owacja na stojąco, gorąca, prawdziwa, nieskrywana. Po kilku minutach ogłuszających braw, grupa wraca na scenę.
Zaczynają od Breathless czyli utworu z solowej płyty Frippa zatytułowanej Exposure. Ale chwilę później następuje w końcu ten moment, w którym po moim policzku płynie łza. Gdy usłyszałem pierwsze dźwięki Epitaph rozkleiłem się. Jak sobie człowiek pomyśli, że ten utwór towarzyszy mu przez całe dotychczasowe życie i był obecny w tak wielu różnych sytuacjach, po prostu nie da się powstrzymać tej łezki wzruszenia. Dodam tu tylko, że pierwotnie zespół nie miał w planach zagrać tego utworu. Decyzja zapadła w trakcie koncertu, z czego cieszę się niesamowicie. Podejrzewam, że tak samo zadowolona była reszta widzów.
No i na sam koniec poszedł 21st Century Schizoid Man w przepięknej, długaśnej wersji. I ponownie owacja na stojąco, Tony Levin oraz Robert Fripp robią zdjęcia (dopiero w tym momencie także widzowie mogli sięgnąć po aparaty), kilka ukłonów i zespół zszedł ze sceny, bez słowa. Przyznam, że fajnie pomyślane, grupa wchodzi, gra co ma grać i schodzi, bez elaboratów, tenkjów i tego całego bełkotu, że jesteście najlepszą widownią na świecie. Ale słyszałem, że nie wszystkim się to podobało.
Drodzy Państwo, z mojej perspektywy koncert był fenomenalny. Kapitalne popisy perkusistów, Mastelotto dwoił się i troił, uderzył w chyba dwieście różnych bębenków, talerzyków, blaszek i dzwonków. Piękny melotron, ten jedyny w swoim rodzaju rozkrok Levina i jego ruchy. No i w końcu miałem okazję zobaczyć w akcji Mela Collinsa. W kolekcji posiadam miliard płyt, na których ten fantastyczny muzyk zagrał, a nigdy nie miałem okazji posłuchać go na żywo, aż do tej soboty. Wywiązał się ze swojej roboty kapitalnie. Także żonglował instrumentami (saksofony, flet). I tylko Fripp niewzruszony, ciągle siedzący sobie z boku, bacznie obserwujący cały zespół.
Kolejny koncert, który
trafia do panteonu tych wspaniałych. Przecież to mogła być jedna z ostatnich
okazji zobaczenia panów na żywo. Wszak sam Fripp, ale też Levin czy Collins
mają już siódemkę z przodu więc…
Wracając z koncertu,
który trwał niemal trzy godziny, zatrzymałem się na moście, który pięknie
przerzucony jest przez Wisłę, popatrzyłem na majestatyczny Wawel i byłem
przeszczęśliwy. Tę chwilę skradło mi białe BMW, w którym podlotki na cały regulator
słuchali jakiegoś koszmarnego łomotu. Popatrzyłem w ich kierunku z politowaniem
i ruszyłem dalej, w stronę mieszkania. To był fantastyczny wyjazd i tylko
zasypiając, żałowałem, że w kolejny wieczór nie będę mógł uczestniczyć w
kolejnym koncercie King Crimson…
Niestety nie dotarłem na żaden z koncertow King Crimson w Polsce ale zamieszczona powyżej relacja spowodowała iż musiałem sprawdzić czy faktycznie było coś na rzeczy... Może nie powinienem tego pisać ale jedynym źródłem obecnie jest wiadomy portal internetowy więc tam szukałem i mimo zakazów komuś udało się nagrać fragment koncertu a konkretnie utwór "Starless". Znam ten utwór od bardzo dawna, słyszałem go w różnych wersjach i różnych wykonaniach ale w tym przypadku melodia przewodnia gitary zabrzmiała tak, jak przy pierwszym przesłuchaniu, po prostu człowieka zamurowalo. Nie będę pisał "żałuję że mnie tam nie było". Nie byłem bo po prostu nie mogłem. Piszę to bo fajnie że dalej grają i fajnie, że istnieje taki blog, w którym można się jeszcze czegoś ciekawego dowiedzieć. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJa dotrzeć musiałem. Niestety byłem w podobnej sytuacji w 2016 gdy Crimsoni grali koncerty we Wrocławiu i w Zabrzu. I obiecałem sobie, że gdy jeszcze do nas zawitają muszę ich zobaczyć. Tak się stało i nie żałuję ani złotóweczki, a cały wyjazd pochłonął ich troszkę ;-)
Usuń