czwartek, 12 marca 2020

Pat Metheny - From This Place (2020)


1. America Undefined; 2. Wide And Far; 3. You Are; 4. Same River; 5. Pathmaker; 6. The Past In Us; 7. Everything Explained; 8. From This Place; 9. Sixty-Six; 10. Love May Take A While (bonus track)


Lubię Pata. Przyznam, że nie posiadam w kolekcji wszystkich jego płyt, a jest ich bodaj około pięćdziesięciu, ale kilka mam. To było w listopadzie zeszłego roku? Chyba tak. Przerzucając stacje radiowe natknąłem się w Trójce na wywiad z Patem. Dosłownie kilka chwil później nastąpiła światowa premiera utworu America Undefined. Choć ten utwór jakoś mnie wtedy nie powalił to na tyle wciągnął i zaintrygował, że byłem ogromnie ciekawy tego nowego albumu. O jego zakupie zdecydowała jednak inna kompozycja, która dosłownie…

I nie mogę Państwu odpowiedzieć jednoznacznie jakie uczucia wywołała we mnie wspomniana kompozycja. Wszystko naraz, smutek, wspomnienia, zatrzymanie, zamyślenie, ale chyba najbardziej wzruszenie. Chodzi o utwór You Are. Piękny, cichutki fortepian i dosłownie jego dwa klawisze. Dalej delikatne muśnięcia talerzy perkusji i oczywiście równie zmysłowa gitara Pata. Gdy słuchałem tego utworu po raz drugi siedziałem przy oknie. Patrzyłem z góry na miasto, które chwilę wcześniej nawiedził porywisty wiatr i ogromna ulewa. Słońce coraz śmielej wychodziło zza chmur cudownie oświetlając mokry świat. A w mej głowie natłok myśli i delikatna obawa przed wirusem, który opanowuje świat i powoduje, że ludziom udziela się panika. To widać. A sam utwór pięknie rośnie i gdy wchodzi delikatna wokaliza, łzy same cisną się do oczu. Przepiękny utwór. Przyznam, że już dawno żadna nowość nie wywarła na mnie takiego wrażenia. Cudo.

No dobrze, ale przecież sama płyta rozpoczyna się od wspomnianego już utworu America Undefined. Przy premierze światowej mnie nie powalił, ale po kilkukrotnym odsłuchaniu utonąłem w tych dźwiękach. Fantastycznie, że Metheny zdecydował o dołączeniu orkiestry do zespołu nagrywającego materiał. Ta poszerzyła horyzonty, kapitalnie wypełniła tyły, jest niby niezauważalna, ale jednocześnie pełni rolę, która nadaje albumowi posmaku ścieżki dźwiękowej do jakiegoś filmu. W końcu nie ma się co dziwić wszak orkiestra gra pod batutą Joela McNeely, który z muzyką filmową jest związany i to od dawna. Utwór fajnie się buduje, ładniejsze momenty przechodzą w te bardziej mroczne. W okolicach dziesiątej minuty słychać gdzieś w tle odgłosy jadącego pociągu, który zbliża się i zbliża, słyszymy zamykany przejazd kolejowy i gdy w końcu pociąg dociera do słuchacza ma się wrażenie, że skład przejeżdża przez środek naszego pokoju. Ależ pomysł, ależ cudowne uczucie. Tego drodzy Państwo nie usłyszymy w głośniczkach laptopa czy telefonu komórkowego. Do takiej muzyki trzeba zasiąść przy porządnym sprzęcie i chłonąć ją całym sobą. Kapitalny utwór z powalającą końcówką.
Wide And Far to znowu kawał dobrego grania. Świetna sekcja, fortepian, ponownie orkiestra w tle i oczywiście sam autor z gitarą.
Może znowu nie ma tu sensu pisać wszystkiego, utworu po utworze. Po co? Wystarczy kupić album i posłuchać. Bo warto wydać te pięć dych czy trochę więcej jeśli ktoś preferuje winyle. Dziś jestem bardzo ostrożny w kupowaniu nowości, zbyt wiele razy się sparzyłem. Tu nie ma o tym mowy. Przysięgam, że już dawno nie byłem tak zadowolony po kupieniu przysłowiowej świeżynki.

No ale muszę tu jeszcze wspomnieć chociażby o takim Same River (to już taki typowy Metheny) i to kontrabasisko na dzień dobry. Dalej Pathmaker ze świetnym fortepianem, któremu znakomicie towarzyszy gitara, a wraz z orkiestrą wszystko płynie. W dalszej części jest miejsce na fortepianowe solo. Właśnie, w tym miejscu trzeba pochwalić pana, który zasiadł za fortepianem i robi tu z niego fantastyczny użytek. Facet nazywa się Gwilym Simcock ma niespełna czterdzieści lat i kto wie czy nie zastąpi na stałe w zespole Metheny’ego zmarłego niedawno, nieodżałowanego Lyle Maysa.
Ale nie można też nie docenić sekcji, która również robi tu dobrą robotę. Perkusja - Antonio Sanchez, bas - Linda May Han Oh. Brawa.
Co dalej? Nieco rozmarzony The Past In Us z ładną partią harmonijki, na której zagrał Gregoire Maret. W końcu utwór tytułowy, jedyny w którym możemy usłyszeć słowa i śpiew. A głosu użyczyła na tej płycie Meshell Ndegeocello i zrobiła to przepięknie. From This Place to najkrótszy utwór na płycie, ale jeden z piękniejszych. Zamykam oczy i jestem gdzieś indziej. Kolejne wzruszenie podczas słuchania tej płyty.
Sixty-Six to zapewne kompozycja poświęcona samemu autorowi, a dotycząca jego wieku. Fajnie się rozwija ten utwór, buduje, rośnie i jak kilka wcześniejszych znakomicie płynie i zamyka całość.
Ale na albumie znalazła się jeszcze jedna pozycja. To bonus w postaci Love May Take A While. Wyjęty niczym z filmu o jakiejś bidulce szukającej szczęścia na tym łez padole albo może o samotnym człowieku, który po robocie, przy lampce wina zasiada w swoim pustym pokoju oświetlonym lampką nocną i słuchając ulubionej płyty zasypia ze zmęczenia. Bardzo ładna kompozycja.


Cóż można rzec. Album gra wspaniale od początku do końca. Mnie zauroczył. Właściwie od dwóch tygodni nie wychodzi z odtwarzacza. Fantastycznie spełnił się w kilku rolach bo był fenomenalną pozycją na każdą porę doby. Świetny do samotnego zasłuchania, ale i jako muzyka tła do czytania książki czy innych drobnych zajęć. Fanów Metheny’ego nie muszę przekonywać, a reszcie serdecznie polecam bo to nie tylko jeden z lepszych albumów w jego mnogiej dyskografii, ale i jeden z lepszych tego roku. Polecam! 

2 komentarze: