piątek, 15 stycznia 2016

David Bowie - Black Tie White Noise (1993)

  1. The Wedding
  2. You've Been Around
  3. I Feel Free
  4. Black Tie White Noise
  5. Jump They Say
  6. Nite Flights
  7. Pallas Athena
  8. Miracle Goodnight
  9. Don't Let Me Down & Down
  10. Looking For Lester
  11. I Know It's Gonna Happen Someday
  12. The Wedding Song
Od fatalnej wiadomości o śmierci Davida nie mogę uwolnić się od jego nagrań i twórczości w ogóle. Obejrzałem dwa filmy z jego udziałem, kilka występów na żywo oraz przesłuchałem niemal całą jego regularną dyskografię. Ciągle ciężko jest mi zaakceptować fakt, że już go nie ma. Recenzję Blackstar odkładam na przyszłe tygodnie, póki co jest za wcześnie na jej recenzowanie. Jest zbyt dosłowna, osobista. Dziś koncentruję się na jego pierwszym solowym albumie wydanym w latach dziewięćdziesiątych…
Dlaczego wybrałem akurat ten album? Uważam, że nie ma co skupiać uwagi na jego klasyce, albumach najbardziej zasłużonych i cenionych. Te wszyscy znają i przeważnie cenią. 
Zawsze staram się podchodzić do każdej nowej płyty indywidualnie, nie oceniać jej pod kątem tego co dany wykonawca wydał już wcześniej. Oczywiście całkowicie nie można takich odniesień uniknąć, ale ocenianie nowego albumu nie przez pryzmat wcześniejszych dokonań wydaje mi się bardziej uczciwe. Bo bezspornym jest to, że Black Tie White Noise nie jest dziełem pokroju Ziggy’ego, Station To Station czy "Berlińskiej Trylogii". Ale czy w związku z tym zasłużyło na krytykę? Nie sądzę. Przejdźmy zatem do samej płyty.

Jak to David i na tym albumie zaskakuje, miesza gatunki i czaruje. Płytę rozpoczyna kompozycja zatytułowana The Wedding. Słychać tu wyraźnie szczęście Davida. Utwór nawiązuje do jego ślubu z Iman, w której zakochany był bezgranicznie. To co zwraca szczególną uwagę w tym utworze to kapitalna linia basu, która wyłania się na pierwszy plan i długo pozostaje w pamięci. To czego nie mogę zdzierżyć w tej kompozycji to klawisze. Brzmią dla mnie fatalnie, kojarzą mi się jako żywo z dokonaniami wykonawców dance z tamtych lat jak chociażby DJ Bobo. Jednak ten niesmak we wspaniały sposób rekompensują, wspomniany już bas i znakomity saksofon Davida. Słychać w tym kawałku nawiązania do etnicznych, afrykańskich dźwięków. Świetny otwieracz. Cały album zamyka piosenka nawiązująca do tej pierwszej czyli The Wedding Song. Ta sama, świetna linia basu, kapitalny saksofon i niestety te same klawisze. Pojawia się tu śpiew Davida. Chyba zadowolony jest z anioła z którym się ożenił. Album rozpoczynają i kończą odgłosy bijących dzwonów.
No ale co mamy jeszcze na tej płycie? Piosenka numer dwa You’ve Been Around to utwór szybki, do przodu, trochę niespokojny. Dość toporny beat, ale ponownie znakomity bas i ciekawe partie gitary, która dodaje ciągle coś od siebie. Tu pojawia się jeden z gości, dodajmy znakomitych gości, zaproszonych do nagrania tej płyty. Jest to Lester Bowie, znakomity trębacz jazzowy, który już w tym utworze pokazuje jak gra się na trąbce, a całej płycie nadaje jazzowego kolorytu.
Kolejny na płycie został umieszczony cover piosenki Cream, zatytułowany I Feel Free. Tu na gitarze zagrał Mick Ronson, znakomity gitarzysta, którego pamiętamy z początków kariery Davida. Tak na marginesie można dodać, że Ronson zmarł na raka kilka dni po wydaniu tej płyty. Wracając do samej piosenki to utwór utrzymany w bardziej tanecznym tonie. Bardzo dobra wersja, którą chyba bardziej wolę od oryginału. Ponownie plus dla Bowie za saksofon.
Dalej mamy piosenkę tytułową. Ta została zaśpiewana przez duet Bowie/Al B. Sure! Do jej napisania zainspirowały Davida wydarzenia z Los Angeles. Chodziło o sprawę czarnoskórego Rodney'a Kinga, który został zatrzymany do kontroli przez tamtejszą policję i brutalnie pobity. Całe zdarzenie nagrała przypadkowa osoba. Policjanci (biali) zostali oskarżeni o pobicie, a koronnym dowodem miało być ów nagranie. Niestety policjanci zostali uniewinnieni. Wtedy w mieście wybuchły w ogromne zamieszki. To właśnie na tej kanwie powstała ta piosenka. Fajny funkowy klimat ze świetną trąbką Lestera.
Ale kolejna piosenka na tej płycie to dla mnie absolutny killer. Pamiętam jak dziś gdy pierwszy raz go usłyszałem. Pamiętam też, kiedy zobaczyłem pierwszy raz teledysk do tego utworu. Znakomity.  Od razu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Saksofon powalił mnie na kolana. Oczywiście chodzi o piosenkę Jump They Say. To bardzo osobisty utwór dla Davida. Opowiada o śmierci jego przyrodniego brata Terry’ego, który leczył się na schizofrenię i przebywał w zamkniętym zakładzie. Bowie bardzo mocno przeżył jego śmierć, bo choć nie byli rodzonymi braćmi darzyli się bardzo mocnym wzajemnym uczuciem. Łączyła ich niezwykła więź. Utwór utrzymany w szybkim tempie, w odbiorze jest bardzo mroczny i przygnębiający. Jak David śpiewa "They Say Jump" i wchodzi ten saksofon to po prostu ciarki lecą po plecach. Swojego czasu słuchałem go w ilościach przeogromnych. Znakomita pozycja. Utwór choć zaistniał na listach przebojów, to nie odniósł spektakularnego sukcesu na miarę Let’s Dance.

Co jest dalej? Nite Flights, moim zdaniem nic nie wnoszący, nudnawy. Piosenka napisana przez Scotta Walkera, (nomen omen bardzo cenię sobie jego solową twórczość) zaśpiewana wcześniej przez The Walker Brothers. Nie, nie jest to zły utwór, jednak w moim subiektywnym odczuciu zwykły, pospolity. Instrumentalny Pallas Athena ze złowieszczym tekstem na początku „Bóg jest na górze to wszystko, to wszystko”. Kompozycja traktująca o ogromnej władzy religii nad człowiekiem. Znakomity saksofon Davida na tle beatu w stylu techno. Do tego jeszcze lepsza trąbka Lestera. Ten utwór jakoś zawsze kojarzył mi się trochę z utworem zespołu Banco de Gaia zatytułowanym Last Train To Lhasa. Plus tej płyty.
Miracle Goodnight. Piosenka, której nijak polubić przez te wszystkie lata nie zdołałem. Bardzo podoba mi się tu śpiew Davida. Natomiast muzyka odstrasza mnie niebywale. Nie wiem dlaczego tak jest.Trudno jest mi to wytłumaczyć.
Za to następna piosenka jest zaraz po Jump They Say moją ulubioną z tego albumu. Mowa oczywiście o Don’t Let Me Down & Down, kapitalna ballada. Świetna melodia, bujająca, prowokująca marzenia. Znakomity do tańca na misia. Przez długie lata to był mój absolutny faworyt z tej płyty. Pamiętam rozmowę z Edytą Bartosiewicz, która powiedziała „Jakim cudem ta piosenka nie była przebojem to nie wiem”. I muszę przyznać jej rację. A jak David wchodzi na wyższe rejestry, włoski na rękach stają dęba. Bomba.
Dalej usłyszymy dance’owo – jazzowy numer zatytułowany Looking For Lester. Znakomite trąbka, fortepian i saksofon. W tle świetna sekcja dęta. Bardzo ciekawy fragment płyty.
Został nam jeszcze jeden numer, I Know It's Gonna Happen Someday który jest przeróbką piosenki Morrissey’a. Świetne chóry i przejmujący śpiew Davida. Lubię tu fortepian i perkusję. Plus dla solo gitarowego. Która wersja lepsza? Morrissey'a czy Davida? Niech Czytelnik oceni sam.

Black Tie White Noise to znakomita mieszanka wielu stylów muzycznych. Dance, funk, soul i oczywiście jazz. Wyszło to wszystko naprawdę dobrze. Po za kilkoma potknięciami, słucha się tego znakomicie. Ci co mówią, że płyta jest świetna mają rację. Rację mają również ci, którzy mówią, że album jest słabszy, że Davida stać na więcej. To też jest prawda. Jednak w moim odczuciu Bowie tym albumem pokazał wszystkim, że wraca. Wraca w dobrym stylu, chce ponownie piąć się do góry. Notabene udowadnia to wydaniem w tym samym roku albumu ze ścieżką dźwiękową do serialu The Buddha Of Suburbia. Dwa lata później ukazuje się kapitalny 1.Outside.
Dodam jeszcze tylko, że w książeczce do tej płyty znajduje się jedno z moich ulubionych zdjęć Davida (to duże z papierosem). Uwielbiam je. A samą płytę polecam i niech nikt się nie zraża jej odmiennością od „Heroes” czy Station To Station. Przecież David był kameleonem, jedynym w swoim rodzaju.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz