czwartek, 30 czerwca 2016

Anderson/Stolt - Invention Of Knowledge (2016)


I.   Invention Of Knowledge: 1) Invention; 2) We Are Truth; 3) Knowledge
II.  Knowing: 4) Knowing; 5) Chase And Harmony
III. Everybody Heals: 6) Everybody Heals; 7) Better By Far; 8) Golden Light
IV.  Know...: 9) Know...


Z Andersonem jest tak, że jego głos się albo kocha albo nienawidzi. Przez lata spotkałem wiele osób, które nie mogą jego barwy głosu znieść. Nie krytykuję, nie potępiam, mają do tego prawo. Ja głos Andersona uwielbiam. Zawsze z wielkim utęsknieniem czekam na jego nowe nagrania, na nowe piosenki. Gdy wiele miesięcy temu dotarła do mnie wiadomość, że ma powstać wspólna płyta panów Andersona i Stolta dosłownie nie posiadałem się z radości. I oto jest…
Anderson to jeden z tych artystów, którego płyty kupuję niemal w ciemno. Tak było i tym razem. Właściwie kompletnie nie znając materiału (choć przepraszam, jakiś fragment usłyszałem jakiś czas temu w radio) album zamówiłem i czekałem spokojnie na dostawę. I muszę przyznać, że to wielka frajda kupić płytę w ciemno, tak jak robiło się to drzewiej. Teraz w dniu premiery, a czasem jeszcze szybciej całe płyty są do odsłuchania w Internecie (O tempora! O mores!). 
W nagraniu tego albumu oprócz wspomnianych już Andersona i Stolta wzięli też udział Tom Brislin (klawisze), Lalle Larsson (klawisze), Jonas Reingold (bas), Michael Stolt (bas, Moog bass) oraz Felix Lehrmann (perkusja). Do tego dochodzą chórki w których udzielali się: Daniel Gildenlöw, Nad Sylvan, Anja Obermayer, Maria Rerych oraz Kristina Westas.
Przyznam, że miałem troszeczkę obaw co do muzyki. Płytę zapowiadano jako powrót do lat świetności rocka progresywnego i albumów Yes. Ale ileż to razy okazywało się, że po szumnych zapowiedziach było słabo, a czasami wręcz tragicznie. Do tego Stolt znany jest z takich zespołów jak Transatlantic czy The Flower Kings, których repertuar nie do końca mi leży. Wszystkie moje obawy rozwiało pierwsze przesłuchanie tego albumu. To rzeczywiście w pewnym sensie powrót do przeszłości. Cztery długasy, które wypełniają tę płytę rzeczywiście kojarzą się z latami siedemdziesiątymi. Do tego sposób gry na gitarze Stolta chwilami przypomina grę Steve’a Howe’a. Jeszcze głos Andersona plus dźwięki rodem z jego debiutanckiej płyty i mamy wspaniałą podróż do lat świetności progrocka.
Jak już wspomniałem na płycie znalazły się cztery długasy przy czym są to trzy suity i jeden osobny utwór.
Cały album rozpoczyna suita tytułowa podzielona na trzy części. Zaczyna się niezwykle spokojnie. Od pierwszych dźwięków mamy skojarzenia z Yes i pierwszą solową płytą Andersona. Ta (początkowo gdzieś odległa) gitara i orientalne wstawki nie pozostawiają złudzeń. A gdy pojawia się głos Jona robi się niesamowicie swojsko. Mniej więcej w połowie usłyszymy ciekawą solówkę Stolta na gitarze. Opisywana część pierwsza zatytułowana Invention to dla mnie mieszanka starości z nowością (z przewagą tej starszej) i jest to bardzo udana mieszanka. Głos Andersona brzmi nad wyraz dobrze. W życiu bym nie powiedział, że facet ma ponad siedemdziesiąt lat. To ogromnie cieszy. 
Część pierwsza płynnie przechodzi w następną We Are Truth. Anderson kontynuuje swoją opowieść. Śpiewa o prawdzie i świetle, które pokona ciemność i kłamstwo. Tu w tle usłyszymy nieco więcej tych orientalnych odniesień, ale i gitara cały czas bardzo fajnie sobie poczyna. Bardzo podobają mi się tu partie fortepianu i niezłe orkiestracje. Ta część to jakby manifest, ma podniosły ton eksponowany przez chórki. W końcowej fazie bardzo ładnie się uspokaja i Stolt ponownie ma możliwość zaprezentowania się w ładnej solówce. Całą suitę kończy część zatytułowana Knowledge. Fajna, z symfonicznym rozmachem na początku. Z czasem nieco łagodnieje, staje się bardziej liryczna. Cała suita Invention Of Knowledge naprawdę robi bardzo dobre wrażenie i zachęca do dalszego słuchania płyty.
Suita numer dwa zatytułowana jest Knowing i składa się z dwóch części: Knowing oraz Chase And Harmony. To kontynuacja sentymentalnej podróży. Przyjemne, przeróżne instrumenty klawiszowe, wyśmienity bas (szczególnie pod koniec tej części suity) plus uduchowiony głos Jona dają świetny efekt. Do tego wszystkiego kapitalne chórki, gitary akustyczna i elektryczna ponownie brzmiąca jakby grał na niej sam Howe. Głos Andersona jest tutaj bardzo wyraźny i mocny co nieodparcie cofa nas do wiadomych czasów i płyt. Chase And Harmony rozpoczyna się ładną partią graną na fortepianie. Spokojny głos Jona, gitarowe wstawki Roine’a i ponownie eleganckie chórki. Wspaniała współpraca głosu i muzyki. Jeden z lepszych momentów tej płyty. 

Suita numer trzy podzielona jest podobnie jak pierwsza na trzy części. Te są jednak już zdecydowanie krótsze. Najdłuższa z nich Everybody Heals trwa nieco ponad siedem i pół minuty. Bardzo dobre, wyraziste wejście gitary przez co wydaje się jakby w tym utworze było więcej czadu, więcej ognia. Nic z tego, bo po tym jak Jon zaczyna śpiewać, muzyka łagodnieje i tylko chwilami jakby ponownie za sprawą gitary chciała się zerwać do lotu. Nie jest to jednak żaden zarzut, że mamy kolejny raczej spokojny klimat. Te próby zrywu tylko dodają mu smaczku. To w tym utworze Stolot ma najwięcej swobody i miejsca na swoje partie co z resztą świetnie wykorzystuje. Everybody Heals niezbyt płynnie przechodzi w następną część suity Better By Far. To króciutka (trwa około dwie minuty) część, plumkająca, kołysząca z ładnymi gitarowymi wstawkami. Ostatnia część Golden Light jest jedną z moich ulubionych na płycie. Strasznie przypomina mi stare Yes. Sposób śpiewania Jona i chóry są jakby żywcem wyjęte z dawnych czasów. Wspaniale przenikają się tu przeróżne instrumenty klawiszowe. Końcówka to już przepiękny fortepian, który fantastycznie zamyka całą tę suitę. 
No i ostatnia pozycja na albumie, utwór Know…. Niezwykle delikatna i przyjemna pozycja. To taka trochę kołysanka, która pod koniec nieco ożywa. Wspaniałe zamknięcie tego albumu.
Udał im się ten album. Jednak oprócz tych wszystkich zachwytów mam także pewne zastrzeżenia. Chyba głównym z nich jest to, że płyta jest trochę przegadana, a raczej prześpiewana. Anderson zdecydowanie zdominował ten album. Pomimo, że uwielbiam głos Jona to jest go na albumie trochę za dużo. Brakuje mi tu wyraźnie zarysowanych części instrumentalnych, bo te jeżeli już się pojawiają to na krótko. Pomimo że słychać na płycie mocne nawiązania do twórczości grupy Yes to nie jest to bezmyślne kopiowanie. To raczej nowoczesne brzmienie starego, dobrego Yes. Bo nie ma tu wielkich zwrotów, indywidualnych popisów czy nad wyraz mocnych uderzeń. Muzyka wspaniale płynie przesiąknięta duchem przeszłości. Niech to nikogo nie zmyli bo także współczesność pojawia się na płycie w przeróżnych neo-progresywych odsłonach. Wszystko jednak połączone jest ze smakiem i wyczuciem. Tak moim zdaniem Yes powinien grać dziś (niestety tego nie robi). Natomiast Anderson udowadnia swoim byłym kolegom, że popełnili ogromny błąd, pozbywając się go z Yes w tak nieładny przecież sposób. Powtórzę się, niech Howe zazdrości i zarazem uczy się jak powinien grać dziś jego zespół, bo to co w ostatnich latach prezentuje jest biegunowo odległe od ich najlepszych czasów. Duet Anderson/Stolt pokazał, że w XXI wieku nadal można tworzyć wspaniałą muzykę, która pięknie nawiązuje do tego co już tak dobrze znamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz