- I Am And So Are You
- Night Flight
- I Wonder If I'll Care As Much
- Mr. Joy
- Three Sisters
- Coconut Grove
- All Along The Watchtower
Affinity to brytyjska
grupa, której korzenie sięgają lat sześćdziesiątych. To wtedy właśnie, trzech
przyjaciół z University of Sussex, studiujących tam kierunki ścisłe, tworzy
zespół pod nazwą US Jazz Trio. Do ów grupy należeli Lynton Naiff (instrumenty
klawiszowe), Nick Nicolas (kontrabas) oraz Grant Serpell (perkusja). Jednak po
ukończeniu studiów grupa rozpadła się. Naiff i Serpell przez chwilę grali w popowym
zespole Ice. Ciągnęło ich jednak do jazzu. Dołączył do nich Mo Foster (gitara
basowa), a chwilę później Mike Jopp (gitara). Brakowało im tylko wokalistki.
Postawili na koleżankę z czasów studiów, którą była Linda Hoyle. Byli gotowi,
ich debiut sceniczny to rok 1968…
Poszło szybko, poznali
Ronniego Scotta, który pełnił rolę ich menadżera. Podpisali kontrakt z Vertigo
i w czerwcu 1970 światło dzienne ujrzała ich pierwsza i jak się później okazało
ostatnia płyta zatytułowana po prostu Affinity. Warto tu jeszcze nadmienić, że pomysł
na nazwę zespołu pochodzi od tytułu płyty Oscara Petersona z 1962 roku.
Na albumie oprócz
własnych utworów większość stanowią przeróbki piosenek innych zespołów czy
wykonawców. Niech za przykład zaświadczą tu takie pozycje jak Cocoanut Grove
grupy Lovin’ Spoonful, I Wonder If I Care As Much z repertuaru The Everly
Brothers czy w końcu All Along The Watchtower autorstwa Dylana. I trzeba
przyznać, że wersje wykonane przez Affinity są znakomite, a moim skromnym
zdaniem przewyższają oryginały.
Na marginesie dodam
jeszcze, że w przypadku dwu utworów autorem orkiestracji jest John Paul Jones.
Tak, to ten z Led Zeppelin.
Całość otwiera
wyśmienity I Am And So Are You, w którym partie saksofonów od zawsze mnie
powalały. Nie wiem dlaczego, ale kojarzą mi się one z muzyką do filmu Play
Misty For Me gdzie główną rolę gra Clint Eastwood. I tu od początku słychać
świetny głos Hoyle i te Hammondy Naiffa, które w dalszej części płyty nierzadko
będą dominowały.
Piękny Night Flight,
który zaczyna się bardzo spokojnie i nastrojowo by po pewnym czasie
przyspieszyć. Fajna plątanina nieco psychodelicznego popu z jazzowymi odlotami
granymi na organach przez Niffa. No i ten gitarowy popis Joppa (szkoda że taki
krótki). Ponad siedem minut znakomitego grania.
I Wonder If I Care As
Much to przepiękna ballada. Ten utwór jako żywo kojarzy mi się z dokonaniami
tworu This Mortal Coil, które to dokonania miały miejsce w połowie kolejnej dekady. Wciągające,
magiczne i wzruszające jest to nagranie.
Oryginalnie stronę
pierwszą zamyka Mr. Joy, równie klimatyczna i wciągająca. Kapitalny śpiew
Hoyle, elektryczny fortepian wspomagany organami i delikatnie jazzująca sekcja.
Strona druga to trzy
utwory. Nieco bardziej agresywny Three Sisters znowu ze znakomitymi partiami
saksofonów i organów plus wyśmienite solo gitary. Króciutki Cocoanut Grove, w
którym główne role (oczywiście prócz głosu Lindy) grają flet, delikatne
klawisze i gitara akustyczna.
Na sam koniec
ponad jedenastominutowy gigant All Along The Watchtower. Ten utwór to wybitny popis
Niffa i jego Hammondów. Coś nieprawdopodobnego ile w tym kawałku jest
zaangażowania, ekspresji i mocy. Jednym słowem uczta. Proszę porównać wersję
oryginalną Dylana, wersję Hendrixa oraz tę Affinity. Wszystkie są znakomite, ale która
jest najlepsza? O tym muszą Państwo zdecydować sami.
Affinity to świetna
płyta w całości. Przeplatają się tu przeróżne style od popu zaczynając przez jazz,
rock, odrobinę psychodelii na funku i bluesie kończąc. Szkoda wielka, że
kariera tej grupy skończyła się na tej płycie. Niestety przed planowaną trasą
po Stanach z grupy odeszła Linda, a chwilę później Naiff. Reszta muzyków
próbowała utrzymać zespół, znaleźli nawet nową wokalistkę, ale to nie było to i
zespół przestał istnieć. Pozostawili po sobie kapitalną płytę, która w epoce
nie została doceniona, dziś winylowe wydanie jest perełką i można zawołać za nie
sporą sumkę. Warto, a nawet należy mieć w swojej kolekcji.
Aaaaaa. Autorem okładki
jest Marcus Keef. Zorientowani wiedzą autorem jakich okładek jest ten pan. No…
Piękna płyta, wręcz bezbłędna tak muzycznie jak i graficznie. Może nie tak tajemnicza jak okładka debiutu Black Sabbath, ale również pobudza wyobraźnię. Szkoda, że nie nagrali nic więcej. Niemniej jak to mówią czasem lepiej nagrać jeden wybitny album i pozostawić po sobie niedosyt, niż wydać tuzin przeciętnych i rozczarowujących płyt. Album ten zakupiłem dopiero na początku tego roku, gdy korzystając z wyjazdu do stolicy, zajrzałem do sklepu "Megadisc" Jacka Leśniewskiego. Prawdziwego fachury od starego rocka. Wahałem się czy kupić Affinity czy album Justin Hayward/John Lodge "Blue Jays", ale ostatecznie wyszedłem ze sklepu z Affinity. I to był dobry wybór :)
OdpowiedzUsuńTak jest, mądre słowa. Ja znam tę płytę od drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Wtedy kupiłem winyl będąc na zagranicznych wojażach.
UsuńCo do wyboru pomiędzy Affinity, a duetem Hayward/Lodge, wybrałeś bezbłędnie. W moim, subiektywnym oczywiście,odczuciu album "Blue Jays" jest bardzo słaby. Jedynie "Blue Guitar" jest wyśmienita i magiczna, a jeśli mnie moja pamięć nie myli, to ta była chyba jedynie na kompakcie jako bonus.
Super płyta. Na szczęście można ją znaleźć na youtube. Namiastka, ale przynajmniej wiem o czym piszesz. Może kiedyś wpadnie w moje ręce 😊.
OdpowiedzUsuńDzięki za polecenie.
A.