środa, 10 stycznia 2018

David Bowie - Heathen (2002)

  1. Sunday
  2. Cavtus
  3. Slip Away
  4. Slow Burn
  5. Afraid
  6. I've Been Waiting For You
  7. I Would Be Your Slave
  8. I Took A Trip On A Gemini Spaceship
  9. 5:15 The Angels Have Gone
  10. Everyone Says 'Hi'
  11. A Better Future
  12. Heathen (The Rays)
Dziś rocznica śmierci Davida. Gdyby żył, dwa dni temu obchodziłby swoje kolejne urodziny. Właściwie od początku tego roku słucham sobie jego płyt. Pomyślałem, że można by wrócić do jego twórczości na blogu. Z racji takiej, że wcześniejsze jego dokonania, z trylogią berlińską na czele, zostały już przewałkowane miliard razy, zdecydowałem, że pochylę się nad mniej znaną płytą. Myślę tu oczywiście nie o fanach Artysty, a o słuchaczach, którzy są troszkę mniej zorientowani w dyskografii Davida...
Pamiętam ten 2002 gdy Heathen ujrzała światło dzienne. To były wakacje, albo chwilę po, pobiegłem do sklepu po ten kompakt. Przyniosłem do domu, położyłem na górce do przesłuchania i… zapomniałem o nim. Wtedy troszkę działo się w moim życiu, chroniczny brak czasu, ciągłe rozjazdy, wyjazdy, spotkania. Dopiero na początku kolejnego 2003, robiąc porządek w płytotece (nowe półki) w ręce wpadł mi ten album. Przekląłem myślą i mową, folię rozerwałem dosłownie na strzępy po czym wrzuciłem płytkę do odtwarzacza. 
Poprzedni album zatytułowany Hours... początkowo nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia (od samego początku przepadałem tylko za singlowym Thursday's Child). Dopiero z czasem oswoiłem sobie tę płytę i do dziś lubię jej posłuchać. Z Heathen było inaczej. Ta oczarowała mnie od samego początku i okropnie żałowałem, że posłuchałem jej dopiero po kilku miesiącach. 
Heathen to powrót do współpracy z Tonym Viscontim, który zagrał tu na kilku instrumentach oraz został współproducentem płyty. Pojawia się tu także wielu znamienitych gości takich jak Tony Levin, Matt Chamberlain, Dave Grohl czy Pete Townshend. Na płycie znalazło się dwanaście utworów z czego dziewięć jest autorstwa Davida, pozostałe trzy to covery. 
Całość otwiera klimatyczny Sunday z przejmującym głosem Bowiego, świetnie przetworzoną gitarą i klawiszami budującymi nastrój. Znakomity klimat, nastrojowy, nieco podniosły, jednocześnie spokojny, zburzony pod koniec wejściem mocnej sekcji z perkusją na czele. 
Zaraz po nim mamy pierwszy cover. To piosenka nosząca tytuł Cactus, która pochodzi z repertuaru The Pixies. Fajny, rockowy numer.
Slip Away to ballada, w której David przypomina sobie początki swojej twórczości. Znakomita partia fortepianu plus sekcja (ach ten bas Levina) i całość niespiesznie płynie i płynie. Piszę o przeszłości, ale proszę się wsłuchać. Czy we fragmentach Slip Away nie przypomina Państwu utworu Lazarus z jego ostatniej płyty? Znakomita pozycja.
Gdy w kolejnym Slow Burn pierwszy raz usłyszałem bas, natychmiast moje skojarzenia poleciały w stronę piosenki Heroes z 1977. To w Slow Burn kapitalnie używa swojej gitary Pete Townshend. No i jeszcze ta sekcja dęta, mistrzostwo. Drodzy Państwo, czwarty numer na płycie i ciągle jest znakomicie. To musi o czymś świadczyć prawda? 
Dalej nie jest wcale gorzej, weźmy żywiołowy Afraid, który świetnie biegnie. Tego numeru idealnie słucha się w samochodzie. Następnie kapitalna wersja utworu I've Been Waiting For You, który jest autorstwa Neila Younga. Moim skromnym zdaniem cover przebija pierwowzór. Niby brzmi podobnie, ale wersja Davida ma większe jaja, jest mocniejsza (znowu brawa dla basu). 
Następnie ponownie szybki I Would Be Your Slave, ponownie ze znakomitą sekcją oraz z wyśmienitymi smyczkami. Razem tworzą niesamowicie przejmujący i piękny klimat.
Proszę zobaczyć, kolejne utwory i właściwie nie mam na co narzekać. Nawet  cover w postaci utworu I Took a Trip on a Gemini Spaceship, który utrzymany jest w tanecznym, nieco klubowym odcieniu czy mocno popowy Everyone Says ‘Hi’ nie są w stanie popsuć mi odbioru tej płyty. Jeszcze spokojny (prosty) w zwrotkach i mocniejszy w refrenach 5:15 The Angels Have Gone i na sam koniec równie świetny jak otwieracz utwór tytułowy.
 
Sporo w tej płycie starego, dobrego Bowiego tyle że w nowych (2002) aranżacjach. W całości wyszło to naprawdę kapitalnie i słucha się tej płyty z wielką przyjemnością od początku do końca. Nawet mocno pesymistyczna wymowa tekstów, nie jest w stanie mnie zniechęcić. Pomimo beznadziejności tego świata i pesymistycznej jego wizji, którą David nam przedstawia, mnie to nie rusza. Wiedziałem o tym już dużo wcześniej, że to wszystko idzie w złym kierunku. Zresztą, od dawna przyświecał mi gdzieś z tyłu głowy Shakespeare i jego znakomita myśl „Piekło jest puste, wszystkie diabły są tutaj.”
Heathen to kapitalna płyta, która w moim prywatnym rankingu, okupuje czołowe miejsca w dyskografii Davida Bowie.

5 komentarzy:

  1. Grono osób na forum jak widać powiększa się, toteż żal aby ten płomień przygasł :-)
    Przyznam, że ucieszyło mnie wspomnienie jednej z płyt Davida Bowie, choć w moim przypadku stosunkowo późno doń się przekonałem. Przełomem był niesamowity utwór „Ashes to ashes”, a potem przyszła pora na trylogię berlińską i „Next Day”. Pamiętam, że kiedy pojawiła się „Black Star” w moim życiu działo się nienajlepiej. Kupiłem płytę w dzień premiery. Pomyślałem, że urodziny i wydana płyta to piękne zwieńczenie kariery artysty. I za chwilę pożałowałem tej myśli, gdy przyszła wiadomość o Jego odejściu… Od tamtego czasu w ten dzień powtarzam sobie „Wesołych Świąt, pułkowniku Lawrence” – na pamiątkę jego roli w tym filmie i nietuzinkowej twórczości.
    Dobrze, że znalazło się miejsce dla „Heathen”, bo istotnie to zacny album, który ma miejsce także na mojej półce. Bodaj najlepszy od przeszło 15 lat w twórczości Pana Davida; słuchałem wcześniejszych pozycji z dyskografii lat 90’ „Earthling” i „1.Outside” - te akurat mnie nie przekonały. Potem było już tylko lepiej. Czy tylko mi się wydaje, że najlepsze płyty wynikały ze współpracy z Tonym Viscontim?
    Co do poszczególnych piosenek nie będę się powtarzał, bo wpis celnie ujmuje to co najlepsze na tym wydawnictwie. Znam to uczucie radości towarzyszącej chwili, gdy zdejmowana jest folia z nowej płyty. I kapitalne stwierdzenie „czwarty numer na płycie i ciągle jest znakomicie” – błogosławione są chwile, gdy taki materiał trafia w ręce i uszy słuchacza.
    Pozdrawiam serdecznie
    Leszek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, to jest w Davidzie najciekawsze, że wśród osób osłuchanych i zorientowanych w jego twórczości, potrafią być tak odmienne zdania co do najlepszych albumów. U większości jest zgoda, że tym najlepszym może być "Low", a najsłabszym "Tonight" czy "Never Let Me Down", ale reszta. Jedni nie przepadają właśnie za "1.Outside" czy również wspomnianym przez Ciebie "Earthling", inni je strasznie cenią. Jedni są na tak jeśli idzie o "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars", inni nie widzą w nim nic interesującego.
      Całe szczęście, że Bowie był tak zróżnicowanym Artystą, że każdy może znaleźć w jego dyskografii interesujące go perełki.

      Usuń
    2. Generalnie z płytami Bowiego z lat 80’ jest problem, bo chyba najczęściej spotykają się z krytyką słuchaczy. Nie do końca zasłużoną, bo nawet te „poniewierane” albumy mają swoje perełki, takie jak „Blue Jean”, „Loving the Alien”, „Time Will Crawl” czy wypożyczona (choć w sumie jest tam współautorem) od Iggy Popa „China Girl.”
      Mam wrażenie, że negatywne oceny brały się z kolejnej świadomej metamorfozy artystycznej. Bowie dość szybko wyczuwał zmieniające się prądy i mody, niczym kameleon równie szybko się w nich odnajdywał. Stąd tyle jego scenicznych wcieleń i zmian w jego muzyce. Ale przez to stawał się inspiracją dla innych, o czym otwarcie mówił choćby Kurt Cobain, wydając własną wersję „Man who sold the World” czy też Robert Smith („Young Americans”)
      Odnośnie krytyki, to coś podobnego stało się np. udziałem grupy YES. Płyta „90125” spotkała się z bardzo negatywnym przyjęciem, że to już nie ten zespół. Owszem, patrząc na poprzednie dokonania grupy w kategorii rocka progresywnego w poprzedniej dekadzie i odmienny skład, to już była inna muzyka. Może gdyby wtedy wytrwali przy nowej nazwie „Cinema”…. No tak, ale wokalista nie ma aż takiego wyboru. Chyba, że wybierze drogę obraną przez Prince’a: „The Artist Formerly Known as…”
      Swoją drogą nie mogę oprzeć się myśli, że nagrywając utwór „Where are we now?” dokonywał rozrachunku z przeszłością. Jakby domyślał się, że czasu nie zostało zbyt wiele. Taka wskazówka dla słuchaczy, że każda chwila jest ważna, że też przyjdą do nich reminiscencje z przeszłości. I w końcu dojdziemy do wniosku, co jest naprawdę ważne. „As long as there’s me, as long as there’s you…”
      Pozdrawiam serdecznie, Leszek

      Usuń
    3. Łłłłeeee, ale oczywiście. Wiele zespołów zbierało bęcki za swoje dokonania z lat 80-ych. Ja jednak należę do tych słuchaczy, którzy nie obrażali się na Artystów za to, że nagrywali inne płyty niż wcześniej. Z wielką przyjemnością (trzymając się Davida)słucham wspomnianego "Time Will Crawl" czy "Glass Spider". Muszę jednak przyznać, że w całości wolę posłuchać dajmy na to "Station To Station" niż "Never Let Me Down".

      Usuń
  2. Kocham zarówno "Low" jak i "Tonight" :) Niepowtarzalny głos i niesamowity talent...

    OdpowiedzUsuń