czwartek, 8 lutego 2018

Maxophone - Maxophone (1975)

  1. Life Can Be Like Music
  2. Six Against One
  3. When We Were Young
  4. Fase
  5. I Heard A Butterfly
  6. Live Together Or Die
Powrót po małym urlopiku zimowym. Moje ukochane morze, niekończące się spacery, świeże powietrze, posiłki podane pod nos oraz błogie lenistwo. To wszystko kocham, ale brak płytowej kolekcji, po kilku dniach daje się we znaki. W ostatnim podsumowaniu roku wspominałem o płytach dinozaurów, które mnie zawiodły, żeby tylko wspomnieć o PFM czy Eloy. Ale zaznaczyłem, że w 2017 światło dzienne ujrzał jeszcze jeden album zacnej grupy, o którym miałem wspomnieć za jakiś czas. Jak widać po tytule, jest to włoska grupa Maxophone. To był pierwszy krążek który poleciał do odtwarzacza chwilę po powrocie do domu. I tak, w 2017, po ponad czterdziestu latach milczenia wydali swój drugi album…
O fakcie jego ukazania dowiedziałem się całkiem przypadkowo. Niestety materiał mnie rozczarował. może kiedyś wrócę do tematu, może muszę jeszcze posłuchać tej płyty, jednak wątpię bym zmienił zdanie. Ale przecież nie o tej płycie mamy tu rozmawiać, a o ich debiutanckim albumie zatytułowanym po prostu Maxophone. Do zeszłego roku była to ich jedyna płyta, dodam płyta znakomita, która oczarowała mnie od pierwszej z nią styczności. Ów album ukazał się w dwóch wersjach językowych. Jak nie trudno się domyśleć oryginał zaśpiewany został po włosku, ale jak wiele zespołów z Półwyspu Apenińskiego, tak i panowie z Maxophone postanowili ujawnić światu drugą wersję, anglojęzyczną.
Powiem z ręką na sercu (zresztą nie raz już wspominałem o tym na blogu) jeśli chodzi o tak zwaną włoszczyznę zdecydowanie wolę wersje oryginalne, śpiewane po włosku. Płyta Maxophone jest chyba jedyną, która w wersji angielskiej smakuje mi tak samo dobrze jak w wersji włoskiej. Choć posiadam oryginał na placku, to dziś będzie nietypowo i przedstawię Państwu ten album właśnie w wersji anglojęzycznej. Oczywiście muzyka (co najważniejsze) pozostaje ta sama, a angielski Alberto Ravasini (bas, gitara akustyczna) jest na dobrym poziomie, nie razi i dobrze się go słucha. Prócz wspomnianego Alberto na płycie zagrali: Sergio Lattuada (instrumenty klawiszowe, śpiew), Roberto Giuliani (gitary elektryczne, fortepian, śpiew), Leonardo Schiavone (klarnet, flet, saksofony), Maurizio Bianchini (róg, wibrafon, trąbka, śpiew) oraz Sandro Lorenzetti (perkusja). Na płycie znalazła się też sekcja smyczkowa oraz harfa, na której gra Tiziana Botticini. Znakomite instrumentarium, prawda?
I taka jest właśnie muzyka na tym albumie, znakomita.
Otwierający całość utwór, o jakże pięknym tytule, Life Can Be Like Music dosłownie powala. Ten fortepian, który tak wspaniale rozpoczyna ten utwór jest nieziemski. Po niecałej minucie dołącza reszta instrumentów, całość przyspiesza i robi się arcywłosko. Dalej zwolnienie, wchodzą organy i róg, które wspólnie brzmią kapitalnie. Głos Ravasiniego brzmi delikatnie i chwilami przypomina mi ten Petera Gabriela. Znakomite melodie, przenikające się pomysły, zmiany tempa i poszczególne instrumenty, które co chwila wysuwają się na czoło by po chwili ustąpić innym. Siła muzyki jest niesamowita, człowiekowi chce się żyć.
Six Against One. Śpiew i organy na dzień dobry. Taka sytuacja trwa ponad minutę gdy pojawia się reszta instrumentów. Świetne saksofony, zwolnienie, róg, wracają saksofony, kapitalna sekcja. Dalej gitara, organy i wielogłos panów z Maxophone. Mniej więcej w połowie utworu wyśmienity popis gitary. Ponownie zmiany nastrojów, zwolnienia, przyspieszenia, przepiękny róg i klarnet. Co tu dużo gadać, coś wspaniałego.
W When We Were Young usłyszymy współpracę harfy i gitary akustycznej, co daje nam bajkowy wręcz obraz. Cofamy się do lat młodości i wspominamy. Wspomnienia są cudowne, a w tym pomagają nam w dalszej części wibrafon i flet, który brzmi troszeczkę jak ten Iana Andersona z Jethro Tull. Tak, niech szanowny Czytelnik korzysta z życia, bo to mija naprawdę szybko. Rozmarzyłem się…
Fase to utwór instrumentalny i rozpoczyna go dość ostra (jak na ten album) gitara. Fajny bas, klawisze, róg, saksofon, wibrafon i flet. Dobra robota.
Gitara akustyczna, w nieco hiszpańskim odcieniu, otwiera kolejną pozycję na płycie zatytułowaną I Heard a Butterfly. Do tej gitary dołącza równie piękny flet, a dalej fortepian oraz róg i ponownie mamy sielankowe klimaty. Tę sielankę w pewnym momencie przełamuje wejście organów, które wraz z sekcją, trąbką i gitarą rozpędzają ten utwór.
Całość zamyka Live Together Or Die. Ten rozpoczyna się w iście biegnącym stylu. Fajne dęciaki, muzyka to przyspiesza, to znowu zwalnia. Poszczególne instrumenty przejmują inicjatywę dzięki czemu słuchacz się nie nudzi. Raz są to klawisze, a za chwilę świetny jazzujący saksofon. Wspaniałe zamknięcie.
Na kompakcie znalazły się jeszcze dwie propozycje, sielankowo-optymistyczny (zrywający się do biegu w końcowej fazie) Il fischio del vapore oraz balladowy, w odcieniach dancingu Cono di gelato. To single wydane w 1977 roku tuż przed rozpadem grupy. Fajne dodatki.

Maxophone to naprawdę kapitalny album i nie ukrywam jeden z moich włoskich ulubieńców. Często do niego wracam i za każdym razem słucham z wielką przyjemnością. Oczywiście polecam posłuchać zarówno wersji włoskiej jak i angielskiej. Obie zachwycają. Warto mieć na półce ten album, bo to jedna z perełek włoskiego rocka progresywnego. Polecam.     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz