poniedziałek, 26 lutego 2018

Propaganda - A Secret Wish (1985)

  1. Dream Within A Dream
  2. The Murder Of Love
  3. Jewel
  4. Duel
  5. Frozen Faces
  6. P-Machinery
  7. Sorry For Laughing
  8. The Chase
  9. Dr. Mabuse
  
Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
Czy mają Państwo tak, że czasami sięgają Państwo po płytę bardzo dawno niesłuchaną i po tych wielu latach rodzi się w głowie pytanie „Dlaczego tak długo tego nie słuchałem/am?”. No właśnie. Nie dalej jak w sobotę przeżyłem coś takiego. To był taki dzień w którym szuka się przysłowiowego miodu w… (z przyzwoitości nie dokończę). Najczęściej jest tak, że pomysłów na wrzucenie czegoś do odtwarzacza czy na gramofon jest cała masa. Zbuduję sobie górkę z płyt i nie mam czasu ich przesłuchać, a właśnie tego dnia mam ochotę na nie wszystkie. Ale czasami jest tak kiedy człowieka dopada stan gdy staje się przed półkami i cmoka co by tu włączyć. Tak było w sobotę. W końcu wzrok padł na literkę P i sięgnąłem po ten album…
Propaganda to zespół pochodzący z Niemiec, który swój debiutancki album nagrał w składzie: Claudia Brücken, Michael Mertens, Susanne Freytag i Ralf Dorper. Grupa szybko przeniosła się do Anglii, a to w związku z podpisaniem kontraktu z nową wówczas wytwórnią ZTT Records. Jak wiemy, jednym z twórców tej wytwórni był znany wszystkim Trevor Horn. On też obok Stephena Lipsona został współproducentem tego albumu. Płyta powstała właściwie już w 1984 roku, ale wtedy w ZTT pierwszeństwo miał inny zespół, którym był Frankie Goes To Hollywod. W związku z tym A Secret Wish musiał poczekać na wydanie do 1985.
Materiał z tej płyty poznawałem na raty. Pamiętam do dziś, to było w 1986 lub 1987 roku. Słuchałem Trójki, prowadzący Piotr Kaczkowski. W swojej audycji zaprezentował utwór otwierający ten album, zatytułowany Dream Within A Dream. I pamiętam jak ów utwór mnie oczarował. Siedziałem przy moim Kasprzaku jak zahipnotyzowany, bujając się z lewej do prawej. Tytuł oraz tekst tej piosenki zaczerpnięty został wprost od znanego pisarza, którym niewątpliwie jest Edgar Allan Poe. I jak wspomniałem, również muzycznie ten kawałek czaruje i hipnotyzuje. Gdy go słucham wpadam w jakiś trans, z którego ciężko się jest wyrwać. Do dziś jest to mój ulubiony utwór z tej płyty. Boże, ile ja polowałem później na teże aby go sobie nagrać na kasetę. Kilka miesięcy? Gdzieś tak mogło być. O zdobyciu tej płyty mogłem wtedy jedynie pomarzyć. Pytałem nawet kolegów mojej Siostry, która jest sporo starsza ode mnie. Ale wszyscy pukali się w czoło mówiąc „Chłopaku, to kompletnie nie chodzi”. Jeden widział w Warszawie na giełdzie winyla, ale cena była kosmiczna. Dzisiejsza młodzież pewnie powie „Za synthpop tyle kasy?”. A tak, właśnie tak.
Z kolejnym utworem mam problem, a ściślej rzecz ujmując z kolejnością poznania następnego utworu mam problem. Bo tu pamięć mnie zawodzi i nie wiem, który z singli był pierwszy. Czy był to Duel czy P-Machinery. Nieważne. Pierwszy z nich (Duel) to znowu zasługa radia. I to taka radiowa piosenka, utrzymana w stylu „ejtis”. Od zawsze kojarzyła mi się z dobrą pogodą, latem i beztroską. Po sobotnim odsłuchu miałem książkowy flashback. Trzydzieści lat wstecz, inne czasy, radośniejsze, a na pewno bezstresowe.
P-Machinery, z kolei, pierwszy raz usłyszałem w serialu Policjanci z Miami. Utrzymany w jakiejś stylistyce popowo-syntezatorowo-gotyckiej. I te charakterystyczne klawisze w refrenach. Nadal ma świetny klimat.
Co prócz tych już wymienionych? Najdłuższy (w wersji kompaktowej, na winylu jest krótsza wersja), singlowy Dr. Mabuse, który obok Duel zawojował angielskie listy przebojów. Mnie nigdy do końca nie przekonał w tej kompaktowej wersji. Ma świetne momenty, ale i mocno średnie przez które nie mogę go w całości zaakceptować. Zdecydowanie wolę tę kompozycję w wydaniu winylowym.
The Chase to kolejna, znakomita popowa produkcja tamtych lat. Zimny, ciemny, mrożący krew w żyłach (ten niemiecki język), ale jednocześnie jakiś uspokajający Frozen Faces, gotycki Sorry For Laughing czy w końcu, chwilami utrzymany w klimatach Yello Jewel.

To album który jednocześnie jest syntezatorowo-samplowo-produkcyjnym geniuszem, a z drugiej strony nie rzadko mamy wrażenie kiczu. Jednak wszystko razem brzmi znakomicie. Oczywiście teraz, w 2018 roku, odbieram inaczej te dźwięki niż wtedy, w końcu lat osiemdziesiątych. Po prostu wyraźnie słychać kiedy ten album powstał. Ale przyznam szczerze, że wysłuchałem tej płyty z wielką przyjemnością, mało, gdy wybrzmiał ostatni utwór włączyłem ją raz jeszcze. To był znakomity powrót po latach. Kapitalny pop, wyśmienicie brzmiący i wyprodukowany. Dodać trzeba, że swoje pięć groszy do jego powstania dorzucili tacy wielcy jak Steve Howe, David Sylvian, Ian Mosley czy Stuart Coppland. Szkoda, że zespół niedługo po wydaniu tej płyty zawiesił działalność. Później zmieniał składy aż w końcu, w 1990 wydał kolejną płytę 1234, niestety o wiele słabszą, choć w naszym kraju sporym powodzeniem cieszyła się piosenka Heaven Give Me Words. Dla miłośników dobrego popu lat osiemdziesiątych zanurzonego w syntezatorowych dźwiękach.

2 komentarze:

  1. Jakże ciepła, ładnie i lekko zarazem opowiedziana historia z lat 80-tych… Czysta przyjemność w czytaniu. Uśmiecham się sam do siebie, bo: po pierwsze też często stoję przed "dramatyczną" weekendową alternatywą co wybrać ze stosu książek i płyt, by wreszcie po długich rozterkach wylosować coś na chybił trafił. W zeszły weekend jeżeli chodzi o muzykę padło na „Close to the Edge” Yes. A z książek Antoni Kroh i „Starorzecza” :-)
    Po drugie: wielokrotnie zdarza się, że wyciągam płytę stojącą na półce w drugim rzędzie (co wynika z alfabetycznego systemu ich układania) i dziwię się. Jak to się stało, że tak dawno nie umieściłem jej w odtwarzaczu? Ciekawe, że starsze albumy jakoś lepiej odbieram. Pamiętam teksty, kolejność na płycie („utwór pierwszy strona druga”:-) Może bierze się to z tego, że kiedyś miałem więcej czasu wolnego, może umysł bardziej chłonny na nowości. Ale też i kolekcja była mniejsza, więc niektóre albumy chodziły częściej. Pamiętam, że kiedyś tak osłuchiwałem w nieskończoność Mike’a Oldfielda najpierw „Five Miles Out” a potem „Discovery” ze sztandarowym „The Lake”… Dziś może to trochę śmieszyć, ale po latach nadal miła parada wspomnień.
    Kolego Szymonie, dziękuję za przypomnienie Propagandy. Z chęcią sięgnę po ten album, bo recenzja brzmi smakowicie i jestem ciekaw jak brzmi ten materiał w porównaniu z „1234.” Z tamtych czasów (rok 1990) pamiętam jeszcze niezły w sumie singiel „Only One Word” ale mam wrażenie, że debiut był zapewne o niebo lepszy.
    Pozdrawiam serdecznie, Leszek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ów dramat wyboru zakończył się stosem kilkudziesięciu płyt, których nie słuchałem co najmniej kilka lat. Moja Żona po raz kolejny ironizowała "To dlatego, że za mało masz tych płyt". To poniekąd prawda, że płytoteka rozrosła się do kolosalnych rozmiarów, ale ja lubię mieć wybór.
      Bo czyż dylemat jaką płytę wybrać nie jest przyjemnym dylematem?

      Usuń