- Nel Cielo E Nelle Altre Cose Mute
- Terramadre
- Non Senza Dolore
- Io Vivo
- Né Più Di Un Albero Non Meno Di Una Stella
- Nei Suoni E Nei Silenzi
- Di Terra
Trzeciego października,
czyli kilka dni temu, zmarł Rodolfo Maltese, gitarzysta zespołu, od niemal
początku jego istnienia. Do tego wczoraj dotarła do mnie wiadomość, że (podobno)
inny członek grupy i jeden z jej założycieli Vittorio Nocenzi przeszedł niedawno
udar mózgu. Nie chcę być złym prorokiem, ale to może oznaczać koniec zespołu.
W związku z takimi
nieciekawymi wiadomościami tradycyjnie trzeba było włączyć jakiś album tej świetnej
włoskiej kapeli, która jest jednym z ważniejszych zespołów grających rocka progresywnego na Półwyspie Apenińskim.
W pierwszej kolejności włączyłem album …Di Terra. Dlaczego? Lubię go, jest inny
od tego co prezentowali panowie z Banco Del Mutuo Soccorso (tak brzmi pełna nazwa
zespołu) na pozostałych albumach. Przede wszystkim jest to album instrumentalny
od początku do końca, ale nudy nie ma tu za grosz…
Początki zespołu to koniec
lat sześćdziesiątych. Wtedy to bracia Vittorio i Gianni zakładają w Rzymie
zespół. Grupa nagrywa znakomite płyty Darwin!, Io Sono Nato Libero oraz
oczywiście debiut zatytułowany po prostu Banco Del Mutuo Soccorso. Ale dosyć
tej encyklopedycznej wiedzy, jak ktoś będzie chciał to przesłucha te albumy
(polecam!), a my przejdźmy do omawianej tu płyty …Di Terra. W nagraniu tego albumu
obok wspomnianych już panów Maltese i Nocenzi (klawisze) i Gianni Nocenzi
(fortepian) udział wzięli też Pierluigi Calderoni (perkusja), Renato d'Angelo
(gitara basowa) oraz Alan King (flet, saksofon). Ale jednym z głównych
bohaterów tego albumu jest orkiestra (Orchestra dell'Unione Musiciti di Roma)
pod batutą samego Vittorio Nocenzi.
Może dlatego tak lubię
ten album. To wspaniałe połączenie progresywnych klimatów z przepiękną
orkiestrą daje wyśmienity efekt.
Pamiętam doskonale gdy pierwszy raz miałem
okazje wysłuchać tej płyty. Myślałem, że jest to jakaś ścieżka dźwiękowa do filmu.
Naprawdę. Już pierwszy utwór z tego albumu zatytułowany Nel Cielo E Nelle Altre
Cose Mute daje ogromne podstawy by tak sądzić (na marginesie dodam, że zespół
miał już romans z muzyką filmową kiedy to w 1976 roku światło dzienne ujrzał
album Garofano Rosso). Sam początek jest dość mroczny i
przerażający niczym z horroru. Ale później wchodzą bardzo delikatne, klimatyczne
organy, które to znowu przepięknie zastępuje orkiestra. Znakomita, klimatyczna
kompozycja w której prym wiodą instrumenty dęte, arcyciekawie się wymieniając. Film
peną gębą.
Kolejna kompozycja Terramadre
to już nie sielanka i fantastyczne pejzaże. Od samego początku mamy jazzowy
fortepian oraz kanonadę bębnów. Co chwila swoje trzy grosze dorzuca trąbka. Wspaniała
współpraca braci Nocenzi na fortepianach. Podczas gdy jeden wygrywa podstawowy
rytm, drugi wtrąca swoje arcyciekawe improwizacje. Do tego wszystkiego włącza się
co jakiś czas orkiestra. Po niemal dwóch minutach grozy, utwór uspokaja
się, współpracują ze sobą znakomicie fortepian i trąbka. Motyw niepokoju
powraca jednak i prowadzi nas do końca tej kompozycji.
Non Senza Dolere to
ponownie przerażający w swojej wymowie początek. W tym utworze pojawia się
znakomity saksofon, który kapitalnie brzmi na tle organów. Dalej mimo że ciągle
mamy uczucie niepokoju, kompozycja staje się nieco bardziej stonowana. Włącza się
orkiestra, która buduje melodię. Ponownie pojawia się saksofon (ależ on mi się
tu podoba) i znakomity popis na moogu. Gra to wszystko fenomenalnie. Pod koniec
mamy nieco uspokojenia, ładne klawisze i jednostajny bęben (jak z filmu o Conanie).
W Io Vivo najwięcej do powiedzenia ma orkiestra, która od pierwszych sekund zdecydowanie nas atakuje. To najdłuższa kompozycja na tym albumie. Trwa nieco ponad dziewięć minut. Możemy tu wyraźnie zauważyć pewien motyw muzyczny, który powraca przez cały czas trwania utworu, a który wygrywany jest przez przeróżne instrumenty. W początkowej fazie usłyszymy ponownie ten niepokojący motyw, który występował już w Terramadre. Znakomity fortepian, gitara, dęciaki. To ile się dzieje w tym utworze nie sposób opisać, tego naprawdę trzeba wysłuchać. Zmiany tempa, wyśmienite zagrania przeróżnych instrumentów. Uczucie niepokoju miesza się tu z pięknymi pejzażami. Do tego częste galopady perkusyjno-klawiszowe. Utwór gra najspokojniej jak się da by za chwilę zerwać się niczym spłoszone zwierzę.
Né Più Di Un Albero Non
Meno Di Una Stella, które w wydaniu winylowym otwiera drugą stronę, to
przepięknej urody fortepianowe melodie na dzień dobry. Dołączają się jakby
nieśmiało kolejne instrumenty takie jak gitara, bas, flet czy wreszcie
klawisze. W okolicach czwartej minuty cichnie fortepian, a pałeczkę przejmują
perkusja, bas i znakomity flet. W pewnym momencie robi się nawet nieco
skocznie. Proszę zwrócić uwagę na króciutką ale jakże urokliwą partię mooga. No
i znakomity bas, który prowadzi tę kompozycję niemal do końca.
Nei Suoni E Nei Silenzi.
Po dość powściągliwym choć ciekawym początku (ładne klawiszowe melodie) utwór
zaczyna rosnąć. Włączają się kolejno instrumenty. Kompozycja staje się wyraźniejsza,
dojrzalsza. Muzyka ta przypomina mi nieco, może nie przypomina, ale pasowała by
mi do jakiejś gry komputerowej w stylu Icewind Dale czy inny Baldur’s Gate. Sam
koniec nieco psychodeliczny.
Album kończy utwór
tytułowy. Buduje się od początku, od spokoju aż do bardziej zdecydowanych motywów z dęciakami w roli głównej. Wreszcie
wkracza perkusja, a tuż za nią bas. Następnie dołącza do tego wszystkiego
gitara i poszczególne instrumenty dęte wraz z kotłami. Okolice 3:30 to piękne
uspokojenie, cudowna orkiestra i krótkie solo gitary. Po tym wszystkim pałeczkę
przejmuje nieziemskiej urody fortepian, który na tle orkiestry wypada
bezbłędnie. Prowadzi nas bardzo spokojnie do samego końca utworu jak i całej
płyty.
Znam takich którym ów płyta
się nie podoba, jęczą, że bez wokalu Francesco Di Giacomo to nie jest to. No i
jeszcze ta orkiestra. A ja się kompletnie z tym nie zgadzam. To rewelacyjny
album. Tu naprawdę nie trzeba słów. Takich albumów się słucha, a nie o nich
gada. Kto by pomyślał, że połączenie rocka progresywnego z orkiestrą może dać
tak fenomenalny efekt. Zgoda, panowie z Banco prochu nie wymyślili, ale to już jest
rok 1978, progrock odchodzi w zapomnienie, zastępuje go punk (o, zgrozo!), a
jednak zdecydowali się na taki ruch. Efektem tej decyzji jest znakomita płyta,
którą polecam słuchać na dobrym sprzęcie, lub co najmniej w słuchawkach. Wtedy można
usłyszeć wszystkie smaczki tu zawarte, a jest ich co niemiara. Rock, jazz,
piękne symfoniczne granie i genialna współpraca bardzo wielu muzyków. Szkoda tylko niezmiernie, że wykrusza się to pokolenie znakomitych muzyków. Całe szczęście pozostawiają po sobie kapitalną dyskografię. Ten album jest tego najlepszym przykładem. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz