wtorek, 6 października 2015

Banco - ...Di Terra (1978)

  1. Nel Cielo E Nelle Altre Cose Mute
  2. Terramadre
  3. Non Senza Dolore
  4. Io Vivo
  5. Né Più Di Un Albero Non Meno Di Una Stella
  6. Nei Suoni E Nei Silenzi  
  7. Di Terra
Trzeciego października, czyli kilka dni temu, zmarł Rodolfo Maltese, gitarzysta zespołu, od niemal początku jego istnienia. Do tego wczoraj dotarła do mnie wiadomość, że (podobno) inny członek grupy i jeden z jej założycieli Vittorio Nocenzi przeszedł niedawno udar mózgu. Nie chcę być złym prorokiem, ale to może oznaczać koniec zespołu.
W związku z takimi nieciekawymi wiadomościami tradycyjnie trzeba było włączyć jakiś album tej świetnej włoskiej kapeli, która jest jednym z ważniejszych zespołów  grających rocka progresywnego na Półwyspie Apenińskim. W pierwszej kolejności włączyłem album …Di Terra. Dlaczego? Lubię go, jest inny od tego co prezentowali panowie z Banco Del Mutuo Soccorso (tak brzmi pełna nazwa zespołu) na pozostałych albumach. Przede wszystkim jest to album instrumentalny od początku do końca, ale nudy nie ma tu za grosz…

Początki zespołu to koniec lat sześćdziesiątych. Wtedy to bracia Vittorio i Gianni zakładają w Rzymie zespół. Grupa nagrywa znakomite płyty Darwin!, Io Sono Nato Libero oraz oczywiście debiut zatytułowany po prostu Banco Del Mutuo Soccorso. Ale dosyć tej encyklopedycznej wiedzy, jak ktoś będzie chciał to przesłucha te albumy (polecam!), a my przejdźmy do omawianej tu płyty …Di Terra. W nagraniu tego albumu obok wspomnianych już panów Maltese i Nocenzi (klawisze) i Gianni Nocenzi (fortepian) udział wzięli też Pierluigi Calderoni (perkusja), Renato d'Angelo (gitara basowa) oraz Alan King (flet, saksofon). Ale jednym z głównych bohaterów tego albumu jest orkiestra (Orchestra dell'Unione Musiciti di Roma) pod batutą samego Vittorio Nocenzi.
Może dlatego tak lubię ten album. To wspaniałe połączenie progresywnych klimatów z przepiękną orkiestrą daje wyśmienity efekt. 

Pamiętam doskonale gdy pierwszy raz miałem okazje wysłuchać tej płyty. Myślałem, że jest to jakaś ścieżka dźwiękowa do filmu. Naprawdę. Już pierwszy utwór z tego albumu zatytułowany Nel Cielo E Nelle Altre Cose Mute daje ogromne podstawy by tak sądzić (na marginesie dodam, że zespół miał już romans z muzyką filmową kiedy to w 1976 roku światło dzienne ujrzał album Garofano Rosso). Sam początek jest dość mroczny i przerażający niczym z horroru. Ale później wchodzą bardzo delikatne, klimatyczne organy, które to znowu przepięknie zastępuje orkiestra. Znakomita, klimatyczna kompozycja w której prym wiodą instrumenty dęte, arcyciekawie się wymieniając. Film peną gębą.

Kolejna kompozycja Terramadre to już nie sielanka i fantastyczne pejzaże. Od samego początku mamy jazzowy fortepian oraz kanonadę bębnów. Co chwila swoje trzy grosze dorzuca trąbka. Wspaniała współpraca braci Nocenzi na fortepianach. Podczas gdy jeden wygrywa podstawowy rytm, drugi wtrąca swoje arcyciekawe improwizacje. Do tego wszystkiego włącza się co jakiś czas orkiestra. Po niemal dwóch minutach grozy, utwór uspokaja się, współpracują ze sobą znakomicie fortepian i trąbka. Motyw niepokoju powraca jednak i prowadzi nas do końca tej kompozycji.

Non Senza Dolere to ponownie przerażający w swojej wymowie początek. W tym utworze pojawia się znakomity saksofon, który kapitalnie brzmi na tle organów. Dalej mimo że ciągle mamy uczucie niepokoju, kompozycja staje się nieco bardziej stonowana. Włącza się orkiestra, która buduje melodię. Ponownie pojawia się saksofon (ależ on mi się tu podoba) i znakomity popis na moogu. Gra to wszystko fenomenalnie. Pod koniec mamy nieco uspokojenia, ładne klawisze i jednostajny bęben (jak z filmu o Conanie).

W Io Vivo najwięcej do powiedzenia ma orkiestra, która od pierwszych sekund zdecydowanie nas atakuje. To najdłuższa kompozycja na tym albumie. Trwa nieco ponad dziewięć minut. Możemy tu wyraźnie zauważyć pewien motyw muzyczny, który powraca przez cały czas trwania utworu, a który wygrywany jest przez przeróżne instrumenty. W początkowej fazie usłyszymy ponownie ten niepokojący motyw, który występował już w Terramadre. Znakomity fortepian, gitara, dęciaki. To ile się dzieje w tym utworze nie sposób opisać, tego naprawdę trzeba wysłuchać. Zmiany tempa, wyśmienite zagrania przeróżnych instrumentów. Uczucie niepokoju miesza się tu z pięknymi pejzażami. Do tego częste galopady perkusyjno-klawiszowe. Utwór gra najspokojniej jak się da by za chwilę zerwać się niczym spłoszone zwierzę.


Né Più Di Un Albero Non Meno Di Una Stella, które w wydaniu winylowym otwiera drugą stronę, to przepięknej urody fortepianowe melodie na dzień dobry. Dołączają się jakby nieśmiało kolejne instrumenty takie jak gitara, bas, flet czy wreszcie klawisze. W okolicach czwartej minuty cichnie fortepian, a pałeczkę przejmują perkusja, bas i znakomity flet. W pewnym momencie robi się nawet nieco skocznie. Proszę zwrócić uwagę na króciutką ale jakże urokliwą partię mooga. No i znakomity bas, który prowadzi tę kompozycję niemal do końca.
Nei Suoni E Nei Silenzi. Po dość powściągliwym choć ciekawym początku (ładne klawiszowe melodie) utwór zaczyna rosnąć. Włączają się kolejno instrumenty. Kompozycja staje się wyraźniejsza, dojrzalsza. Muzyka ta przypomina mi nieco, może nie przypomina, ale pasowała by mi do jakiejś gry komputerowej w stylu Icewind Dale czy inny Baldur’s Gate. Sam koniec nieco psychodeliczny.
Album kończy utwór tytułowy. Buduje się od początku, od spokoju aż do  bardziej zdecydowanych motywów z dęciakami w roli głównej. Wreszcie wkracza perkusja, a tuż za nią bas. Następnie dołącza do tego wszystkiego gitara i poszczególne instrumenty dęte wraz z kotłami. Okolice 3:30 to piękne uspokojenie, cudowna orkiestra i krótkie solo gitary. Po tym wszystkim pałeczkę przejmuje nieziemskiej urody fortepian, który na tle orkiestry wypada bezbłędnie. Prowadzi nas bardzo spokojnie do samego końca utworu jak i całej płyty.

Znam takich którym ów płyta się nie podoba, jęczą, że bez wokalu Francesco Di Giacomo to nie jest to. No i jeszcze ta orkiestra. A ja się kompletnie z tym nie zgadzam. To rewelacyjny album. Tu naprawdę nie trzeba słów. Takich albumów się słucha, a nie o nich gada. Kto by pomyślał, że połączenie rocka progresywnego z orkiestrą może dać tak fenomenalny efekt. Zgoda, panowie z Banco prochu nie wymyślili, ale to już jest rok 1978, progrock odchodzi w zapomnienie, zastępuje go punk (o, zgrozo!), a jednak zdecydowali się na taki ruch. Efektem tej decyzji jest znakomita płyta, którą polecam słuchać na dobrym sprzęcie, lub co najmniej w słuchawkach. Wtedy można usłyszeć wszystkie smaczki tu zawarte, a jest ich co niemiara. Rock, jazz, piękne symfoniczne granie i genialna współpraca bardzo wielu muzyków. Szkoda tylko niezmiernie, że wykrusza się to pokolenie znakomitych muzyków. Całe szczęście pozostawiają po sobie kapitalną dyskografię. Ten album jest tego najlepszym przykładem. Polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz