- Drag Ropes
- Storm Corrosion
- Hag
- Happy
- Lock Howl
- Ljudet Innan
W ostatnim czasie słuchałem sporo Riverside
i ich najnowszego albumu, po czym przechodziłem do solowych płyt Stevena
Wilsona. W szczególności odświeżyłem sobie genialny album The Raven That
Refused to Sing (And Other Stories). Jednak ciągle czułem pewien niedosyt. Na
dyskografię Opeth jakoś nie miałem nastroju, a i do albumów Porcupine Tree podchodziłem jak do jeża. I nagle mnie olśniło. Przecież trzy lata temu światło
dzienne ujrzał album dwóch znakomitych muzyków, liderów wspomnianych przed
chwilą formacji Opeth i Porcupine Tree, czyli Mikaela
Åkerfeldta oraz Stevena Wilsona. Za oknem ziąb, ciemnica i mokro. Muzyka z
płyty Storm Corrosion zabrzmiała w tych okolicznościach znakomicie. Do tego
wieczór i poczułem się jakbym osobiście brał udział w wydarzeniach z wideoklipu
do utworu Drag Ropes...
Historii obu
panów przytaczać nie mam zamiaru bo każdy szanujący się meloman wie co nieco o tych wspaniałych muzykach. Współpracowali ze sobą już od jakiegoś czasu i pewnego dnia
wpadli na pomysł aby stworzyć we dwóch jakieś dzieło, które miało nie
przypominać dosłownie ich dokonań z macierzystych zespołów. I tak się stało.
Muzyka na Storm Corrosion rzeczywiście jest inna, choć oczywiście pewne wpływy
czy style obu panów możemy tu wyraźnie zauważyć. Pierwszą rzeczą
która zwróciła moją uwagę na tę płytę była oczywiście okładka. Znakomite dzieło
Szwajcara mieszkającego i tworzącego w Szwecji, Hansa Arnolda. Wystarczy
spojrzeć na tę okładkę i od razu wie się czego można się po tym albumie
spodziewać. Wiedziałem, że muzyka zawarta na tym albumie będzie mroczna,
dramatyczna i niepokojąca. Nie pomyliłem się.
Już pierwszy
utwór zatytułowany Drag Ropes zdaje się to potwierdzać. Nie ukrywam, że to mój
ulubiony utwór na tej płycie. A jeszcze jak zobaczyłem wideoklip do tej
piosenki zaniemówiłem z wrażenia. Reżyserką ów teledysku była Jess Cope, współpracująca później ze Stevenem Wilsonem. Przypomnijmy sobie obrazy do tytułowej piosenki z „Kruka”
czy utworu Drive Home. Wspaniała robota. Muzyka i obraz idealnie się uzupełniają
tworząc wyśmienite dzieło. To swego rodzaju film, który pochłonął mnie
bezgranicznie. Gdzieś, dawno temu, mała wioska. W tej niepodzielnie rządzi zły
do szpiku kości klecha, który uważa się za wszechwładnego, za tego, który może
decydować o życiu i śmierci. Tak niestety jest. Nakazuje powiesić kobietę, a
samą egzekucję ma oglądać jego podopieczny, młody chłopak, który wcale nie ma
na to ochoty bo zdaje sobie sprawę, że jest to złe. Po egzekucji ów chłopak ucieka do lasu aby
zapomnieć o tragicznych widokach. Tam poznaje dziewczynę. Zakochują się w
sobie, biorą potajemny ślub. Niestety wszystko to widział (tu przepraszam
najmocniej Czytelnika, ale muszę użyć tego słowa) podchujaszcze, który donosi o
wszystkim kaznodziei. Ten wydaje wyrok śmierci na dziewczynę. Egzekucji
dokonuje sam chłopak, który wcześniej kupuje specyfik u miejscowego alchemika i
nasącza nim kaptur, zakładany skazańcom na głowy, aby zmniejszyć męki
dziewczyny. Po egzekucji pod osłoną nocy podpala kościół z klechą w środku
(widać jaką dało mu to satysfakcję). Ale co ty tak opowiadasz chłopie o tym
teledysku? Pewnie niepotrzebnie, ale naprawdę zrobił na mnie ogromne wrażenie.
Bo czy nie możemy tej sytuacji odnieść do dzisiejszych czasów? Może nie dosłownie, ale możemy, oj jak najbardziej
tak. Jednak najważniejszym aktorem jest
tu muzyka. Panowie wspaniale budują emocje, zmieniają nastroje. Usłyszymy tu wyśmienite
orkiestracje w wykonaniu orkiestry londyńskiej. Wspaniałe wokale, przepiękny
fortepian, flet, klawisze, ale przede wszystkim kapitalne gitary. Ach, co za
utwór (te wielogłosy w połowie numeru i genialne klawisze, a zaraz po nich
kapitalny bas). Utwór jest ciemny, ciężki w swoim przekazie. Genialnie zbudowany
jest tu cały ten dramat. Czy nie przypomina ten utwór w pewnych momentach
dokonań King Crimson? Znakomity początek płyty.
Drugim utworem na tym albumie jest piosenka tytułowa. Witają nas odgłosy padającego deszczu i odległej burzy, Wchodzi przepięknie flet, któremu następnie zaczyna towarzyszyć gitara akustyczna. Cudowny, melancholijny początek. Dalej mamy śpiew Stevena oraz wspaniałe popisy gitary elektrycznej. Cały czas odczuwamy spokój i stan zadumy (piękne wokalizy i orkiestracje). W połowie utwór robi się dość niespokojny, wkracza mrok, pojawiają się instrumenty perkusyjne, a także niczym z horroru wyciągnięte smyczki. Jednak na ostatnie dwie minuty przebija się gitara akustyczna i w folkowym nastroju prowadzi nas wraz z głosem Wilsona i delikatnym fletem do samego końca. Kolejny wyśmienity utwór.
Hag. Zaczyna się powolnie, wręcz leniwie od plumknięć na gitarze i delikatnym łaskotaniu klawiszy fortepianu. Pojawia się głos Wilsona. Po półtorej minuty usłyszymy znakomity melotron i bas. Później następuje zmiana. Na pierwszy plan wysuwa się fortepian, później znowu pulsujący bas i melotron. Ponownie robi się nieco niespokojnie i mrocznie. Ale zaraz, chwilę dalej utwór nabiera cięższego brzmienia (aż wbija w fotel). Kończy się jednak tak jak się zaczął, spokojnie i leniwie.
Dalej usłyszymy najkrótszą piosenkę na tym albumie, zatytułowaną Happy. Początek to ponownie gitara akustyczna i wokal. Dalej fantastyczne wokalizy. Mimo że utwór jest spokojny odczuwa się przy jego słuchaniu pewien niepokój, podobny do tego jaki odczuwałem przy pierwszym utworze. Świetna partia gitary elektrycznej (w trochę bluesowej odsłonie).
Lock Howl to propozycja instrumentalna. Utwór przypominający nieco Drag Ropes. Niepokój budują tu gitary, melotron oraz znakomite orkiestracje. Po bardzo melodyjnym początku, w okolicach trzeciej minuty wszystko cichnie, pojawia się na chwilę dźwięk dzwoneczka, a następnie potężne uderzenie z głośników z melotronem i odgłosem klaszczących dłoni na czele. Następnie nieco uspokojenia, ale napięcie jest wciąż odczuwalne. Sam koniec utworu to jeden z najlepszych momentów tej płyty. Potwierdza to jedno słowo, które usłyszymy po zakończeniu muzyki: Yeah!
Album zamyka piosenka Ljudet Innan. Utwór rozpoczynają świetne, delikatne klawisze i niespotykane, wręcz rewelacyjne falsety Åkerfeldta. Dalej usłyszymy przepiękna partie melotronu i chóralne, wręcz niebiańskie wokalizy, dosłownie można odpłynąć. Nieśmiało pojawia się gitara i bas. Chóry i melotron cichną. Wchodzi delikatna perkusja. Na pierwszy plan wysuwa się gitara (ponownie nieco bluesowy charakter) i jej solo. Dopiero w okolicach 6:20 usłyszymy głos Wilsona, bardzo delikatny (w tle plumkające klawisze i powrót niebiańskich chórów). Końcówka łapie za serce. Wspaniały utwór.
Nasłuchałem się wielu narzekań na ten album, że nie taki, że nudny, że brak pazura. A dla mnie to jedna z płyt roku 2012 i jedna z najważniejszych jeżeli idzie o muzykę współczesną. Panowie fantastyczne oddali nastrój jaki często mi towarzyszy. Melancholia, zaduma, niepokój, wspomnienia, marzenia. To nie jest łatwa muzyka. Gdy włączyłem kilka dni temu ten album, założyłem słuchawki i przez niemal 48 minut nikt ani nic nie było w stanie oderwać mnie od tej płyty. Wziąłem dwa łyki gorącej herbaty, nacisnąłem Play i odpłynąłem. W mojej głowie powstała cała masa obrazów. Muzyka pozwoliła mi zastanowić się nad wszystkim co mnie otacza, nad tym całym złem o którym już w niejednej recenzji wspominałem. To muzyka, która od samego początku mnie przeraża (Drag Ropes) by na sam koniec przenieść mnie w odległe, piękne i fantastyczne krainy (Ljudet Innan). Od strachu do zachwytu. Szkoda tylko, że najprawdopodobniej nie usłyszymy już nic nowego spod szyldu Storm Corrosion. Żałuję, ale mamy przecież tę wspaniałą płytę. Panowie, dziękuję i kłaniam się Wam nisko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz