- The Wedding
- You've Been Around
- I Feel Free
- Black Tie White Noise
- Jump They Say
- Nite Flights
- Pallas Athena
- Miracle Goodnight
- Don't Let Me Down & Down
- Looking For Lester
- I Know It's Gonna Happen Someday
- The Wedding Song
Od fatalnej wiadomości
o śmierci Davida nie mogę uwolnić się od jego nagrań i twórczości w ogóle. Obejrzałem
dwa filmy z jego udziałem, kilka występów na żywo oraz przesłuchałem niemal
całą jego regularną dyskografię. Ciągle ciężko jest mi zaakceptować fakt, że już go nie ma. Recenzję Blackstar odkładam na przyszłe tygodnie, póki co jest za
wcześnie na jej recenzowanie. Jest zbyt dosłowna, osobista. Dziś koncentruję się na jego pierwszym solowym
albumie wydanym w latach dziewięćdziesiątych…
Dlaczego wybrałem
akurat ten album? Uważam, że nie ma co skupiać uwagi na jego klasyce, albumach
najbardziej zasłużonych i cenionych. Te wszyscy znają i przeważnie cenią.
Zawsze staram się podchodzić do każdej
nowej płyty indywidualnie, nie oceniać jej pod kątem tego co dany wykonawca
wydał już wcześniej. Oczywiście całkowicie nie można takich odniesień uniknąć,
ale ocenianie nowego albumu nie przez pryzmat wcześniejszych dokonań wydaje mi
się bardziej uczciwe. Bo bezspornym jest to, że Black Tie White Noise nie jest
dziełem pokroju Ziggy’ego, Station To Station czy "Berlińskiej Trylogii". Ale czy
w związku z tym zasłużyło na krytykę? Nie sądzę. Przejdźmy zatem do samej
płyty.
Jak to David i na tym
albumie zaskakuje, miesza gatunki i czaruje. Płytę rozpoczyna kompozycja
zatytułowana The Wedding. Słychać tu wyraźnie szczęście Davida. Utwór nawiązuje
do jego ślubu z Iman, w której zakochany był bezgranicznie. To co zwraca
szczególną uwagę w tym utworze to kapitalna linia basu, która wyłania się na
pierwszy plan i długo pozostaje w pamięci. To czego nie mogę zdzierżyć w tej kompozycji
to klawisze. Brzmią dla mnie fatalnie, kojarzą mi się jako żywo z dokonaniami wykonawców dance z tamtych lat jak chociażby DJ Bobo. Jednak ten niesmak
we wspaniały sposób rekompensują, wspomniany już bas i znakomity saksofon
Davida. Słychać w tym kawałku nawiązania do etnicznych, afrykańskich dźwięków.
Świetny otwieracz. Cały album zamyka piosenka nawiązująca do tej pierwszej
czyli The Wedding Song. Ta sama, świetna linia basu, kapitalny saksofon i
niestety te same klawisze. Pojawia się tu śpiew Davida. Chyba zadowolony jest
z anioła z którym się ożenił. Album rozpoczynają i kończą odgłosy bijących
dzwonów.
No ale co mamy jeszcze
na tej płycie? Piosenka numer dwa You’ve Been Around to utwór szybki, do przodu,
trochę niespokojny. Dość toporny beat, ale ponownie znakomity bas i ciekawe
partie gitary, która dodaje ciągle coś od siebie. Tu pojawia się jeden z gości,
dodajmy znakomitych gości, zaproszonych do nagrania tej płyty. Jest to Lester
Bowie, znakomity trębacz jazzowy, który już w tym utworze pokazuje jak gra się
na trąbce, a całej płycie nadaje jazzowego kolorytu.
Kolejny na płycie
został umieszczony cover piosenki Cream, zatytułowany I Feel Free. Tu na
gitarze zagrał Mick Ronson, znakomity gitarzysta, którego pamiętamy z początków
kariery Davida. Tak na marginesie można dodać, że Ronson zmarł na raka kilka dni po
wydaniu tej płyty. Wracając do samej piosenki to utwór utrzymany w
bardziej tanecznym tonie. Bardzo dobra wersja, którą chyba bardziej wolę od
oryginału. Ponownie plus dla Bowie za saksofon.
Dalej mamy piosenkę
tytułową. Ta została zaśpiewana przez duet Bowie/Al B. Sure! Do jej napisania zainspirowały Davida wydarzenia z Los Angeles. Chodziło o sprawę
czarnoskórego Rodney'a Kinga, który został zatrzymany do kontroli przez
tamtejszą policję i brutalnie pobity. Całe zdarzenie nagrała
przypadkowa osoba. Policjanci (biali) zostali oskarżeni o pobicie, a koronnym dowodem
miało być ów nagranie. Niestety policjanci zostali uniewinnieni. Wtedy w
mieście wybuchły w ogromne zamieszki. To właśnie na tej kanwie powstała ta
piosenka. Fajny funkowy klimat ze świetną trąbką Lestera.
Ale kolejna piosenka na
tej płycie to dla mnie absolutny killer. Pamiętam jak dziś gdy pierwszy raz go
usłyszałem. Pamiętam też, kiedy zobaczyłem pierwszy raz teledysk do tego utworu.
Znakomity. Od razu zrobił na mnie
ogromne wrażenie. Saksofon powalił mnie na kolana. Oczywiście chodzi o piosenkę
Jump They Say. To bardzo osobisty utwór dla Davida. Opowiada o śmierci jego
przyrodniego brata Terry’ego, który leczył się na schizofrenię i przebywał w zamkniętym
zakładzie. Bowie bardzo mocno przeżył jego śmierć, bo choć nie byli rodzonymi
braćmi darzyli się bardzo mocnym wzajemnym uczuciem. Łączyła ich niezwykła
więź. Utwór utrzymany w szybkim tempie, w odbiorze jest bardzo mroczny i
przygnębiający. Jak David śpiewa "They Say Jump" i wchodzi ten saksofon to po
prostu ciarki lecą po plecach. Swojego czasu słuchałem go w ilościach
przeogromnych. Znakomita pozycja. Utwór choć zaistniał na listach przebojów, to
nie odniósł spektakularnego sukcesu na miarę Let’s Dance.
Co jest dalej? Nite
Flights, moim zdaniem nic nie wnoszący, nudnawy. Piosenka napisana przez Scotta
Walkera, (nomen omen bardzo cenię sobie jego solową twórczość) zaśpiewana
wcześniej przez The Walker Brothers. Nie, nie jest to zły utwór, jednak w moim subiektywnym odczuciu zwykły, pospolity.
Instrumentalny Pallas Athena ze złowieszczym tekstem na początku „Bóg jest na
górze to wszystko, to wszystko”. Kompozycja traktująca o ogromnej władzy
religii nad człowiekiem. Znakomity saksofon Davida na tle beatu w stylu techno.
Do tego jeszcze lepsza trąbka Lestera. Ten utwór jakoś zawsze kojarzył mi się trochę
z utworem zespołu Banco de Gaia zatytułowanym Last Train To Lhasa. Plus tej płyty.
Miracle Goodnight.
Piosenka, której nijak polubić przez te wszystkie lata nie zdołałem. Bardzo
podoba mi się tu śpiew Davida. Natomiast muzyka odstrasza mnie niebywale. Nie wiem
dlaczego tak jest.Trudno jest mi to wytłumaczyć.
Za to następna piosenka
jest zaraz po Jump They Say moją ulubioną z tego albumu. Mowa oczywiście o Don’t
Let Me Down & Down, kapitalna ballada. Świetna melodia, bujająca, prowokująca
marzenia. Znakomity do tańca na misia. Przez długie lata to był mój absolutny
faworyt z tej płyty. Pamiętam rozmowę z Edytą Bartosiewicz, która powiedziała „Jakim cudem
ta piosenka nie była przebojem to nie wiem”. I muszę przyznać jej rację. A jak
David wchodzi na wyższe rejestry, włoski na rękach stają dęba. Bomba.
Dalej usłyszymy dance’owo
– jazzowy numer zatytułowany Looking For Lester. Znakomite trąbka, fortepian i
saksofon. W tle świetna sekcja dęta. Bardzo ciekawy fragment płyty.
Został nam jeszcze
jeden numer, I Know It's Gonna Happen Someday
który jest przeróbką piosenki Morrissey’a. Świetne chóry i przejmujący śpiew
Davida. Lubię tu fortepian i perkusję. Plus dla solo gitarowego. Która
wersja lepsza? Morrissey'a czy Davida? Niech Czytelnik oceni sam.
Black Tie White Noise
to znakomita mieszanka wielu stylów muzycznych. Dance, funk, soul i oczywiście
jazz. Wyszło to wszystko naprawdę dobrze. Po za kilkoma potknięciami, słucha się tego znakomicie. Ci co mówią, że płyta jest świetna mają rację. Rację
mają również ci, którzy mówią, że album jest słabszy, że Davida stać na
więcej. To też jest prawda. Jednak w moim odczuciu Bowie tym albumem pokazał
wszystkim, że wraca. Wraca w dobrym stylu, chce ponownie piąć się do góry.
Notabene udowadnia to wydaniem w tym samym roku albumu ze ścieżką dźwiękową do
serialu The Buddha Of Suburbia. Dwa lata później ukazuje się kapitalny
1.Outside.
Dodam jeszcze tylko, że w książeczce do tej
płyty znajduje się jedno z moich ulubionych zdjęć Davida (to duże z papierosem). Uwielbiam je. A samą
płytę polecam i niech nikt się nie zraża jej odmiennością od „Heroes” czy Station
To Station. Przecież David był kameleonem, jedynym w swoim rodzaju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz