- The Score
- Learning To Fly
- The Miracle
- Touch And Go
- Love Blind
- Step Aside
- Lay Down Your Guns
- Mars, Bringer Of War
Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
Wczoraj jakoś mnie naszło na ten album. Przyznam, że
nie słuchałem go od dłuższego czasu. Lubię takie powroty. Nie zawsze jestem z nich
zadowolony, czasami jestem srodze zawiedziony. W tym przypadku tak nie było.
Zespół powstał w 1985
roku w Londynie. Tak naprawdę miał to być powrót znakomitej grupy Emerson, Lake
& Palmer, która święciła swoje triumfy w latach siedemdziesiątych. Niestety
Carl Palmer w 1985 roku był zajęty (grał wtedy w zespole Asia) więc Keith
Emerson i Greg Lake musieli znaleźć innego perkusistę…
Tym perkusistą który
dołączył do grypy okazał się Cozy Powell. To znakomity muzyk, wtedy już z
dużym doświadczeniem. Grał wcześniej w takich zespołach jak The Jeff Beck
Group, Whitesnake czy Rainbow. Jednak na moje ucho Powell gra bardziej
mechanicznie, mniej ciepło. Absolutnie nie odbieram mu umiejętności, jednak
sposób grania Palmera bardziej mi odpowiada. Materiał na ten album został nagrany
w dwóch studiach Maison Rouge studio w Londynie oraz Fleetwood Mobile w Sussex.
Producentami płyty byli Greg Lake oraz Tony Taverner.
W podstawowym materiale
znalazło się osiem utworów (płyta kompaktowa zawiera dwa dodatkowe bonusy). Za
słowa na tym albumie odpowiada Greg Lake (z małą pomocą Steve’a Goulda).
Autorem muzyki jest Keith Emerson, wyłączając kompozycję Mars, The Bringer Of
War, która jest częścią suity The Planets autorstwa Gustava Holsta.
Skoncentrujmy się w
końcu na samej muzyce. Album otwiera trwający nieco ponad dziewięć minut utwór
zatytułowany The Score. Tu od samego początku usłyszymy, że są to lata
osiemdziesiąte. Emerson zrezygnował z Hammondów czy Mooga na rzecz nowszych
rozwiązań i to wyraźnie słychać (cóż takie to były czasy). Z resztą cały ten
album oparty jest na syntezatorowym brzmieniu. Wróćmy jeszcze na chwilę do The Score. Witają nas
wspomniane syntezatory, które niczym fanfary wprowadzają nas w ten utwór. Od
zawsze The Score kojarzył mi się z muzyką z jakichś igrzysk olimpijskich, poważnie.
Ciekawy, podniosły ton utworu, w którym głos Lake’a jest jakby nieco wycofany,
mniej wyraźny. Tak czy inaczej to dobry początek, dobrze się tego słucha.
Dalej usłyszymy
piosenkę o znajomo brzmiącym tytule Lerning To Fly. Oczywiście utwór Floydów nie
ma z tym nic wspólnego. Tu ponownie dominują syntezatory, ciekawe przejścia
perkusyjne i zdecydowanie wyraźniejszy głos Lake’a. Pod koniec nieco nuży
jednak sama końcówka to całkowite wycofanie sekcji rytmicznej i ładne brzmienie
klawiszy.
The Miracle nie różni
się jakoś specjalnie od poprzedniczek. Jest to jeden z moich faworytów tej
płyty, ciekawa melodia, ładne wstawki i wyraźny bas. Utwór charakteryzuje się
niezłą przestrzenią. Trzeba zwrócić tu uwagę na refreny, podniosłe, idealnie
nadające się do jakiegoś filmu. Od zawsze w trakcie trwania tego utwory miałem
filmowe skojarzenia. Jeszcze gdyby ta perkusja nie była taka jednostajna.
Świetny moment płyty.
W wydaniu 12" stronę B otwierała piosenka Touch And Go. Krótka, z fajnym klawiszowym motywem na początku (Emerson chyba mocno tu czerpał z kompozycji Fantasia On Greensleeves Ralpha Vaughana Williamsa). Bardzo lubię tu głos Lake’a, jest mocny, zdecydowany, z przodu. Świetnie brzmi na klawiszowych tłach. W końcu tu trochę wykazuje się też Powell. Dobra, radiowa piosenka.
Love Blind to balladka. Przyjemna, z wyraźnym basem i klawiszami imitującymi dęciaki. Jednak jako całość nie do końca mnie ten utwór przekonuje. Album mógłby się obejść bez tej piosenki.
Dalej usłyszymy jeszcze jazzujące Step Aside z ciekawą grą Emersona na fortepianie. Fajny numer do klubu nocnego lub filmu detektywistycznego. Lay Down Your Guns to kolejna ballada. Tu znowu usłyszymy bardzo miły dla ucha fortepian. Ta piosenka to taki delikatny wyciskacz łez i wcale nie mówię tego z przekąsem. Moim zdaniem zdecydowanie lepsza od Love Blind.
Album zamyka wspomniany już Mars, The Bringer Of War. To powrót do symfonicznego brzmienia. Marszowy początek, wyjęty niczym z jakiegoś dreszczowca. Znakomite klawisze, Emerson naprawdę wykonał tutaj kawał dobrej roboty. To istny klejnot tej płyty. Po cichutku żałuję, że cały album nie brzmi podobnie do tej kompozycji, no ale… Wspaniały kapselek.
Love Blind to balladka. Przyjemna, z wyraźnym basem i klawiszami imitującymi dęciaki. Jednak jako całość nie do końca mnie ten utwór przekonuje. Album mógłby się obejść bez tej piosenki.
Dalej usłyszymy jeszcze jazzujące Step Aside z ciekawą grą Emersona na fortepianie. Fajny numer do klubu nocnego lub filmu detektywistycznego. Lay Down Your Guns to kolejna ballada. Tu znowu usłyszymy bardzo miły dla ucha fortepian. Ta piosenka to taki delikatny wyciskacz łez i wcale nie mówię tego z przekąsem. Moim zdaniem zdecydowanie lepsza od Love Blind.
Album zamyka wspomniany już Mars, The Bringer Of War. To powrót do symfonicznego brzmienia. Marszowy początek, wyjęty niczym z jakiegoś dreszczowca. Znakomite klawisze, Emerson naprawdę wykonał tutaj kawał dobrej roboty. To istny klejnot tej płyty. Po cichutku żałuję, że cały album nie brzmi podobnie do tej kompozycji, no ale… Wspaniały kapselek.
Jak wspominałem, na wydaniu kompaktowym znalazły się jeszcze dwa utwory. Są to The Loco-Motion i Vacant Possession, ale chyba nie warto o nich wspominać. Czasami zastanawiam się po co pakować na płytę dodatki, które ani nie są ciekawe, ani niczego nie wnoszą, wręcz psują obraz płyty jako całości. Na szczęście nie trzeba tego słuchać.
Płyta dość ciepło została przyjęta i nawet nieźle się sprzedawała. Panowie wyruszyli nawet w trasę koncertową, która okazała się finansową klapą. Spowodował to przepych sceniczny, który sporo kosztował. Zespół oskarżył o to swojego menadżera, którego zwolnił. Jednak zarządzanie sprawami koncertowymi we własnym zakresie, nie wyszło muzykom na dobre. Sytuacja się nie poprawiła i na skutek wewnętrznych tarć grupa rozpadła się.
Płyta dość ciepło została przyjęta i nawet nieźle się sprzedawała. Panowie wyruszyli nawet w trasę koncertową, która okazała się finansową klapą. Spowodował to przepych sceniczny, który sporo kosztował. Zespół oskarżył o to swojego menadżera, którego zwolnił. Jednak zarządzanie sprawami koncertowymi we własnym zakresie, nie wyszło muzykom na dobre. Sytuacja się nie poprawiła i na skutek wewnętrznych tarć grupa rozpadła się.
Napiszę teraz coś, co może powinno znaleźć się na samym początku tej recenzji. Słuchacze, którzy nie przepadają za brzmieniem lat osiemdziesiątych nie będą ukontentowani materiałem z tego albumu. Dla mnie, który lubi tę dekadę, lubi klawisze, album jest przynajmniej dobry. Materiał który się tu znalazł jest spójny, melodyjny i dość dobry jak na rock progresywny z tamtych lat. Do tego jest nieźle wyprodukowany i naprawdę dobrze brzmi. Fani wcześniejszej twórczości ELP powinni być zadowoleni.
Czas sobie ją przypomnieć... Poza oczywiście "Touch and Go", który cały czas w pamięci jest i nie potrzeba mu odświeżenia.. W latach 80tych podobał mi się z niej tylko ten numer. Chyba do tej pory nie doceniłem jej w całości ale prawdą jest również to, że szans dawałem jej mało... czas poddać lustracji
OdpowiedzUsuńMoja sympatia do tego albumu na przestrzeni lat wielokrotnie się zmieniała. 25 lat temu wydawała mi się strasznie słaba. Jak wspomniałem w recenzji, od dawna jej nie słuchałem, jednak po powrocie, okazało się, że nie jest źle i warto o niej wspomnieć na blogu.
UsuńJestem strasznie ciekawy jak zareaguję za pięć lat, zarówno na materiał z tego albumu jak i na samą recenzję.