- Naissance
- Le Miracle De La Saint-Gaston
- Laure
- Tramontane
- Divertimento
- Couleurs: 1) Phase Noir: Premiers Pas; 2) Phase Orange: La Traversée Des Sables; 3) Phase Vert: Dernier Village... Premières Neiges; 4) Phase Violette: Rencontre; 5) Phase Blanche: Les Portes Du Silence
Francja. To właśnie tu w
1970 roku powstała ta grupa. Rodzinnym miastem zespołu była Nicea i początkowo to
tam oraz wzdłuż Riwiery Francuskiej grupa dawała koncerty. I jak to było w
przypadku sporej ilości początkujących zespołów z poletka rocka progresywnego, także w ich repertuarze
królowały najpierw covery utworów takich wielkich jak Jethro Tull, King Crimson czy
Uriah Heep. Ich debiutancka płyta powstała dopiero po pięciu latach od
powstania grupy, Mieli więc panowie sporo czasu na doszlifowanie materiału.
Jednak ja, jak to ja, zaczynam prezentację tego zespołu od ich drugiej płyty
Cueille Le Jour, która ujrzała światło dzienne rok po znakomitym debiucie, w niczym mu nie ustępując…
W składzie nagrywającym
Cueille Le Jour znaleźli się Christian Truchi (organy, syntezatory, fortepian,
śpiew), Gilbert Abbenanti (gitara), Claude-Marius David (flet, saksofon,
instrumenty perkusyjne), Alain Faraut (perkusja) oraz Alain Bergé (gitara
basowa).
Oryginalnie pierwsza
strona zawiera pięć krótszych utworów, natomiast strona druga to trwający ponad
dwadzieścia jeden minut gigant. Co ciekawe na kompaktowym wznowieniu, utwory umieszczone
są odwrotnie czyli album rozpoczyna ów
długas. Nic to, ja rozpocznę od winylowego ułożenia gdyż to właśnie winyl był
pierwszy w mojej kolekcji.
Całość rozpoczyna arcydelikatna
Naissance z pięknym klawiszowym motywem, który tworzy jakby kosmiczną atmosferę.
Ale prócz klawiszy usłyszymy tu równie wspaniałą, delikatną gitarę akustyczną. Dalej
utwór nieco się ożywia a to za sprawą znakomitych partii zagranych na
saksofonie oraz mięsistego basu a’ la Chris Squire.Świetne otwarcie.
Zaraz później mamy Le
Miracle de la Saint-Gaston z melancholijnym fletem i takim samym
śpiewem Christiana Truchi. Zamyślenie, wspomnienia to odczucia mi towarzyszące
w trakcie słuchania tej piosenki. Wielki plus za saksofon w drugiej części
utworu.
Laure posiada bardzo
ciekawe otwarcie zagrane na gitarze, z tym że ta gitara brzmi jakby ktoś grał
na niej pod wodą. W dalszej części utwór okazuje się być skoczną i wesołą
kompozycją z fletem w roli głównej (później zastępuje go saksofon). Dobra
odskocznia po raczej smutnym, pełnym zadumy początku.
W następnym Tramontane,
zespół podąża w bardziej jazzowym kierunku a to za sprawą saksofonu, który
prowadzi tę kompozycję. Trzeba przyznać, że wywija tu zgrabne solówki. W dalszej
części usłyszymy też krótkie, ale ciekawe solo gitary elektrycznej. Kolejna
wspaniała kompozycja.
Jeśli chodzi o stronę pierwszą,
to zamyka ją utwór Divertimento. Fortepian do którego po chwili dołącza
saksofon. Dwa instrumenty i całe mnóstwo pasji oraz doznań. Po raczej
podniosłym początku, w drugiej części utwór nieco się ożywia. Podobno partie
fortepianu musiały być zarejestrowane w ciągu piętnastu minut. Spowodowane to
było wysoką temperaturą panującą w studio przez co fortepian przestawał stroić.
Kapitalne zamknięcie pierwszej strony.
Jak wspomniałem strona
druga w całości zajęta jest przez kapitalny utwór Couleurs, który został
podzielony na kilka części. Początek to przepiękne, melodyjne wprowadzenie
gdzie znakomicie prowadzi nas gitara i saksofon. Dopiero w okolicach drugiej
minuty usłyszymy klaskanie i instrumenty perkusyjne, zespół powoli się
rozkręca. Gdy pojawia się gitara przez chwilę ma się wrażenie, że na albumie
gościnnie zagrał Mike Oldfield. Po kolejnych niemal trzech minutach wchodzi
sekcja z basem na czele, która po chwili milknie by oddać pola klawiszom i
gitarze, po czym wraca wraz z wyśmienitym saksofonem. Z resztą co tu dużo
pisać, tego trzeba słuchać. Bo przez te dwadzieścia jeden minut jest tu tyle
zmian i zakrętów, że nie sposób oddać tego słowami. Poszczególne instrumenty
cichną by za chwilę wybuchnąć na pierwszym planie. Wszystko płynnie się
zmienia, bez zastojów i niepotrzebnych szarpnięć, przez co słucha się tego
znakomicie. W okolicach dwunastej minuty, za sprawą saksofonu, odnoszę wrażenie
jakbym słuchał fragmentu kompozycji Warszawa Davida Bowie (czy tylko mnie tak
się wydaje?). Osobiście uważam, że suita Couleurs jest jedną z najpiękniejszych
w świecie proga lat siedemdziesiątych a już na pewno jedną z najlepszych na
francuskim podwórku. Małe arcydzieło.
Dodam jeszcze tylko, że
zespół miał w planach nagranie kolejnej płyty. Jednak zła promocja grupy,
zmieniające się trendy w muzyce (atakował wściekle punk) spowodowały, że w
zespole nastąpiła rezygnacja czego skutkiem był rozpad grupy.
To jedna z moich
ulubionych płyt lat siedemdziesiątych do której często wracam. Uważam, że to
jeden z tych zapomnianych już troszkę klejnotów rocka progresywnego, w którym
symfoniczne brzmienia przeplatają się z jazzowymi zapędami a to wszystko często
okraszone jest melancholijnymi obrazami. Jednocześnie album jest niezwykle
melodyjny i nie znajdziemy tu zapychaczy czy dziwnych wyskoków odstających od
całości. Cueille Le Jour smakuje jak dojrzały, schłodzony arbuz w letni, gorący
dzień. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz