wtorek, 21 marca 2017

Carpe Diem - Cueille Le Jour (1976)

Face 1:
  1. Naissance
  2. Le Miracle De La Saint-Gaston
  3. Laure
  4. Tramontane
  5. Divertimento
Face 2:
  1. Couleurs: 1) Phase Noir: Premiers Pas; 2) Phase Orange: La Traversée Des Sables; 3) Phase Vert: Dernier Village... Premières Neiges; 4) Phase Violette: Rencontre; 5) Phase Blanche: Les Portes Du Silence
Francja. To właśnie tu w 1970 roku powstała ta grupa. Rodzinnym miastem zespołu była Nicea i początkowo to tam oraz wzdłuż Riwiery Francuskiej grupa dawała koncerty. I jak to było w przypadku sporej ilości początkujących zespołów z poletka rocka progresywnego, także w ich repertuarze królowały najpierw covery utworów takich wielkich jak Jethro Tull, King Crimson czy Uriah Heep. Ich debiutancka płyta powstała dopiero po pięciu latach od powstania grupy, Mieli więc panowie sporo czasu na doszlifowanie materiału. Jednak ja, jak to ja, zaczynam prezentację tego zespołu od ich drugiej płyty Cueille Le Jour, która ujrzała światło dzienne rok po znakomitym debiucie, w niczym mu nie ustępując…
W składzie nagrywającym Cueille Le Jour znaleźli się Christian Truchi (organy, syntezatory, fortepian, śpiew), Gilbert Abbenanti (gitara), Claude-Marius David (flet, saksofon, instrumenty perkusyjne), Alain Faraut (perkusja) oraz Alain Bergé (gitara basowa).
Oryginalnie pierwsza strona zawiera pięć krótszych utworów, natomiast strona druga to trwający ponad dwadzieścia jeden minut  gigant. Co ciekawe na kompaktowym wznowieniu, utwory umieszczone są odwrotnie czyli album rozpoczyna  ów długas. Nic to, ja rozpocznę od winylowego ułożenia gdyż to właśnie winyl był pierwszy w mojej kolekcji.

Całość rozpoczyna arcydelikatna Naissance z pięknym klawiszowym motywem, który tworzy jakby kosmiczną atmosferę. Ale prócz klawiszy usłyszymy tu równie wspaniałą, delikatną gitarę akustyczną. Dalej utwór nieco się ożywia a to za sprawą znakomitych partii zagranych na saksofonie oraz mięsistego basu a’ la Chris Squire.Świetne otwarcie.
Zaraz później mamy Le Miracle de la Saint-Gaston z melancholijnym fletem i takim samym śpiewem Christiana Truchi. Zamyślenie, wspomnienia to odczucia mi towarzyszące w trakcie słuchania tej piosenki. Wielki plus za saksofon w drugiej części utworu.
Laure posiada bardzo ciekawe otwarcie zagrane na gitarze, z tym że ta gitara brzmi jakby ktoś grał na niej pod wodą. W dalszej części utwór okazuje się być skoczną i wesołą kompozycją z fletem w roli głównej (później zastępuje go saksofon). Dobra odskocznia po raczej smutnym, pełnym zadumy początku.
W następnym Tramontane, zespół podąża w bardziej jazzowym kierunku a to za sprawą saksofonu, który prowadzi tę kompozycję. Trzeba przyznać, że wywija tu zgrabne solówki. W dalszej części usłyszymy też krótkie, ale ciekawe solo gitary elektrycznej. Kolejna wspaniała kompozycja.
Jeśli chodzi o stronę pierwszą, to zamyka ją utwór Divertimento. Fortepian do którego po chwili dołącza saksofon. Dwa instrumenty i całe mnóstwo pasji oraz doznań. Po raczej podniosłym początku, w drugiej części utwór nieco się ożywia. Podobno partie fortepianu musiały być zarejestrowane w ciągu piętnastu minut. Spowodowane to było wysoką temperaturą panującą w studio przez co fortepian przestawał stroić. Kapitalne zamknięcie pierwszej strony.

Jak wspomniałem strona druga w całości zajęta jest przez kapitalny utwór Couleurs, który został podzielony na kilka części. Początek to przepiękne, melodyjne wprowadzenie gdzie znakomicie prowadzi nas gitara i saksofon. Dopiero w okolicach drugiej minuty usłyszymy klaskanie i instrumenty perkusyjne, zespół powoli się rozkręca. Gdy pojawia się gitara przez chwilę ma się wrażenie, że na albumie gościnnie zagrał Mike Oldfield. Po kolejnych niemal trzech minutach wchodzi sekcja z basem na czele, która po chwili milknie by oddać pola klawiszom i gitarze, po czym wraca wraz z wyśmienitym saksofonem. Z resztą co tu dużo pisać, tego trzeba słuchać. Bo przez te dwadzieścia jeden minut jest tu tyle zmian i zakrętów, że nie sposób oddać tego słowami. Poszczególne instrumenty cichną by za chwilę wybuchnąć na pierwszym planie. Wszystko płynnie się zmienia, bez zastojów i niepotrzebnych szarpnięć, przez co słucha się tego znakomicie. W okolicach dwunastej minuty, za sprawą saksofonu, odnoszę wrażenie jakbym słuchał fragmentu kompozycji Warszawa Davida Bowie (czy tylko mnie tak się wydaje?). Osobiście uważam, że suita Couleurs jest jedną z najpiękniejszych w świecie proga lat siedemdziesiątych a już na pewno jedną z najlepszych na francuskim podwórku. Małe arcydzieło.
Dodam jeszcze tylko, że zespół miał w planach nagranie kolejnej płyty. Jednak zła promocja grupy, zmieniające się trendy w muzyce (atakował wściekle punk) spowodowały, że w zespole nastąpiła rezygnacja czego skutkiem był rozpad grupy.

To jedna z moich ulubionych płyt lat siedemdziesiątych do której często wracam. Uważam, że to jeden z tych zapomnianych już troszkę klejnotów rocka progresywnego, w którym symfoniczne brzmienia przeplatają się z jazzowymi zapędami a to wszystko często okraszone jest melancholijnymi obrazami. Jednocześnie album jest niezwykle melodyjny i nie znajdziemy tu zapychaczy czy dziwnych wyskoków odstających od całości. Cueille Le Jour smakuje jak dojrzały, schłodzony arbuz w letni, gorący dzień. Polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz