- No Love Lost
- Promises ( As The Years Go By )
- Nomzamo
- Still Life
- Passing Strangers
- Human Nature
- Screaming
- Common Ground
- Colourflow
- No Love Lost (Piano / Vocal version)
Z cyklu „Atrakcyjna
Osiemdziesiątka”
Właśnie skończyłem
czytać wspomnienia Piotra Dmochowskiego, które wreszcie zostały wznowione i wypuszczone
w formie papierowej. Mowa tu oczywiście o pozycji zatytułowanej „Zmagania o
Beksińskiego”. Co prawda można to było przeczytać na stronie Pana Piotra, ale
to nie dla mnie. Jednak książka to książka. Amen. Chwilę po lekturze wróciłem
do filmiku „Wideodziennik Zdzisława Beksińskiego”. I jako że Beksiński senior
słuchał bardzo dużo muzyki, w pewnym momencie w tle możemy usłyszeć fragment, w
którym bardzo ładnie gra saksofon. Oczywiście doskonale wiem co to za utwór i co
to za album. Natychmiast pobiegłem do półki po tę właśnie płytę. A że dodatkowo
w tym roku mija trzydzieści lat od jej wydania, to czemu nie wspomnieć o niej
na blogu…
W mojej kolekcji
Nomzamo pojawiło się około 1990-91 roku. I była to pierwsza płyta IQ jaką
zdobyłem. Wtedy znałem tylko wyrywko ich poprzedni studyjny album The Wake
(znakomity), którego fragmentami byłem oczarowany. Z Nomzamo znałem jedynie
utwór tytułowy aż do tego 1990.
Może nie będę
przytaczał całej historii zespołu bo to raczej nie ma sensu, jednak muszę
wyraźnie zaznaczyć, że przed nagraniem Nomzamo z zespołu odszedł dotychczasowy wokalista
grupy Peter Nicholls (po kilku latach wrócił do zespołu). Jak niesie legenda, podobno nie interesowała go komercja. Na jego miejsce został zatrudniony nowy
wokalista, którym był Paul L. Menel. Moim skromnym zdaniem poradził sobie
doskonale w tej roli. Jednak album z nowym wokalistą wzbudził wśród fanów niemałe
emocje, niektórzy byli wręcz oburzeni. Pamiętam sytuację gdy znajomy mojego
kolegi, podczas naszej dyskusji o IQ (mogło to być gdzieś w 1996) powiedział,
że IQ na Nomzamo się zeszmacili, że to już nie jest neoprogresywny zespół i nie
słucha już tej grupy. Cóż, młodość, gorąca krew, ale każdy ma prawo do swojego
zdania.
Dla mnie zawsze to była
i jest nadal przyzwoita płyta, która nie jest kamieniem milowym ani w
dyskografii zespołu, ani tym bardziej w historii muzyki. Jednak mam do niej
ogromny sentyment, ale uważam też, że znalazło się na niej kilka naprawdę
ciekawych piosenek.
Płytę otwiera
sympatyczny, utrzymany w niespiesznej tonacji No Love Lost. Zaraz po nim
usłyszymy szybszy Promises (As The Years Go By), przy którym noga sama tupie.
Warto zwrócić tu uwagę na ciekawe zwolnienie w środku jego trwania i równie
ciekawe solo gitarowe na sam koniec.
Wreszcie utwór
tytułowy, który jest jednym z ciekawszych na tym albumie i śmiało może
aspirować do grona tych progresywnych. Początek przywodzi nam na myśl plemiona
afrykańskie a to za sprawą instrumentów perkusyjnych. Świetne klawiszowe tła
oraz głos Menela. Utwór trwa siedem minut i fajnie rośnie z każdą sekundą.
No i w końcu dochodzimy
do piosenki o której wspominałem na samym początku (Beksiński). To Still Life,
zgrabna i do tego bardzo ładna ballada ze znakomitymi saksofonowymi partiami (gra
Ray Carless), które dodają wiele uroku tej piosence.
Passing Strangers wybudza
nas z marzycielskiego nastroju, ale nie wzbudza dużych emocji, po prostu
jest. Przewaga popowego grania z próbą przełamania go gitarową solówką.
Najdłuższy, bo trwający niemal
dziesięć minut Human Nature to kolejna mocna strona albumu. Tu także utwór
rozkręca się powoli, w środku mamy rozwinięcie ze zmianami tempa i nastroju oraz
kumulację pod koniec gdzie utwór wyraźnie przyspiesza. Mamy tu popisy gitarowe i
sporo klawiszowych, które ciekawie urozmaicają ten utwór. Menel śpiewa nieco
w stylu Fisha (przynajmniej ja odnosiłem zawsze takie wrażenie).
Piosenkę zatytułowaną
Screaming przemilczę bo to mały koszmarek na tym albumie. Strasznie rażą tu
klawisze iście w stylu weselnym.
Oryginalnie płytę
zamykał siedmiominutowy Common Ground. Piękne dźwięki gitary, delikatny głos wokalisty,
znakomity bas plus nastrojowe klawisze, nie po raz pierwszy na tej płycie, tworzą balladowy, marzycielski nastrój.
Takie klimaty mamy przez większość trwania utworu, dopiero w okolicach piątej
minuty wchodzi świetne solo, chwilami zadziornej, gitary. Razem z klawiszami
zdają się tworzyć podniosły, symfoniczny klimat. Bardzo udany utwór.
Wydanie kompaktowe
zawierało jeszcze dwa dodatkowe utwory. Pierwszy z nich to kolejna ładna
ballada, która nosi tytuł Colourflow i pojawia się w niej dodatkowy głos
należący do niejakiej Jules. Drugi to akustyczna wersja utworu otwierającego tę
płytę.
Na kolejnym wznowieniu
kompaktowym wydawca dołożył jeszcze koncertową wersję Common Ground.
Jak wspomniałem na
początku, Nomzamo to żadne odkrycie czy wielkie dzieło. To po prostu poprawna
płyta, z kilkoma lepszymi momentami, do której lubię co jakiś czas wrócić.
Naprawdę nieźle to wchodzi po latach a dodatkowo zawiera bagaż dwudziestu kilku
lat wspomnień. Całe szczęście, wszystkie te wspomnienia są raczej pozytywne. To
jest właśnie w muzyce i płytach najpiękniejsze. Może nie każdy, ale sporo
albumów są niczym fotografie. Człowiek bierze fizyczny nośnik do ręki i
przypomina sobie jak dwadzieścia czy nawet więcej lat temu go zdobył, często
kosztem wielu wyrzeczeń. Poszczególne płyty kojarzy się z miejscami,
miłościami, zapachami czy konkretnymi wydarzeniami. Ech, rozmarzyłem się…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz